Janusz Wróbel
Święto Wszystkich Świętych przywodzi na myśl sprawę naszej własnej śmiertelności. W związku z tym, chciałbym przypomnieć dziś mój tekst sprzed lat o sztuce odchodzenia.
Sceptycy, by nie powiedzieć: cynicy, mówią, że w życiu są tylko dwie pewne rzeczy – to, że umrzemy, i to, że trzeba zapłacić podatki. Do śmierci zmierzamy nieustannie i to od chwili, w której zostaliśmy poczęci. Tytuł jednego z filmów Krzysztofa Zanussiego, nazywa życie śmiertelną chorobą przenoszoną drogą płciową.
Mimo oczywistego naznaczenia śmiercią, umysł ludzki skupia się na życiu, nie na jego końcu i dzięki temu jesteśmy w stanie regularnie ignorować to, co nieuniknione, a więc planować, brać trzydziestoletnie pożyczki na zakup domu i mając małe dzieci, wyobrażać sobie czasem ich ślub, a nawet moment, kiedy, być może, zostaniemy dziadkami. Od czasu do czasu z traktu życia wytrąca nas na moment śmierć bliskiej osoby. Wcześniej jednak, czy później, wracamy do rutyny życia. Przez znakomitą część naszego trwania tutaj, żyjemy tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni.
Czy jednak chcielibyśmy w istocie zostać nieśmiertelnymi? Pomyślmy na chwilę, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby nie czekała nas śmierć. Przede wszystkim uwolnilibyśmy się od terroru wiedzy, że przemijanie czasu jest nieuchronne i nieodwracalne. Mając na wszystko czas, odkładalibyśmy wiele rzeczy na bliżej nieokreśloną przyszłość, nie bylibyśmy w stanie prawdziwie zmotywować się do efektywnego wysiłku i czekalibyśmy z realizacją naszych planów w nieskończoność. Nasze życie, odarte ze świadomości śmierci, wcale nie musiałoby stać się szczęśliwsze. Czy znalibyśmy wówczas smak życia, który przecież opiera się właśnie na jego tymczasowości? Czyż, paradoksalnie, wiedza o tym, że kiedyś umrzemy, nie pomaga nam przeżyć naszego czasu na Ziemi w pełniejszy sposób? Czyż dzięki śmierci właśnie, która nas czeka, życie nie staje drogocennym skarbem i źródłem niepowtarzalnych wrażeń?
Śmierci, a właściwie wiedzy o jej nieuchronności, zawdzięczamy wiele. Bez świadomości ograniczoności czasu, nie umielibyśmy się prawdziwie cieszyć darami życia, licząc na ich nieustanny strumień. Obawiam się także, że dominującym odczuciem wśród nieśmiertelników, byłaby nie radość i ekscytacja, a zwyczajna nuda; bowiem to właśnie świadomość przykrej nieuchronności, pozwala nam na zachwycenie się ludźmi, i tym wszystkim dobrym i pięknym, co nas otacza.
Jakkolwiek o śmierci by nie pisać, większość z nas dostrzega przede wszystkim jej tragizm i po prostu się jej boi. Filozofowie i pisarze podejmowali wielokrotnie próby oswojenia nas ze śmiercią, próbując zneutralizować jej horror. Jednym z najbardziej znanych prób zniwelowania obaw przed ostatecznym odejściem, jest argument greckiego filozofa, Epikura. Według niego, obawa przed śmiercią jest bezprzedmiotowa, bowiem tak długo, jak żyjemy, śmierci po prostu nie ma – a kiedy, w momencie, w którym wreszcie pojawi się, nas już nie będzie. Ja i śmierć nie jesteśmy w stanie współistnieć: jest albo ona, albo ja.
Jeśli wierzymy w życie pozagrobowe, pewien komfort może nam przynieść porównanie procesu czyjegoś odchodzenia, z odpłynięciem tej osoby na łodzi, w głębię oceanu. Tak, jak stoimy na naszym brzegu, żegnając umierającego, tak, w którymś momencie, łódź zawita na drugi brzeg, gdzie na pożegnaną przez nas osobę, ktoś czeka – ktoś, kto ją tam powita. A gdy mowa już o oceanie, chciałbym przytoczyć opowieść Morriego, umierającego starszego mężczyzny, z którym rozmowy zapisał detroicki dziennikarz i pisarz, Mitch Albom, w swej książce „Wtorki z Morrim”:
Słyszałem kiedyś ładną historię, powiedział Morrie. Zamknął oczy na moment, a ja czekałem. Dobra, historia ta jest o małej fali, krzątającej się w oceanie i zadowolonej z siebie. Cieszy ją wiatr i świeża bryza, aż nagle zauważa, że fale przed nią rozbijają się o brzeg. „Mój Boże, to straszne”, mówi fala. „Patrzcie, jaki koniec mnie czeka.” I wtedy nadchodzi inna fala. Patrzy na zrozpaczoną pierwszą falę i pyta ją, czemu jest taka smutna? Pierwsza fala odpowiada: „nic nie rozumiesz! Za chwilę się rozbijemy! Wszystkie fale staną się nicością. Czyż to nie straszne?” Druga fala odpowiada: „To ty nic nie rozumiesz. Nie jesteśmy falami, jesteśmy częścią oceanu.” Uśmiechnąłem się. Morrie znów zamknął oczy. „Częścią oceanu”, powiedział, „częścią oceanu.” Patrzyłem na niego, jak oddycha, wdychając i wydychając, wdychając i wydychając powietrze.
Jedną z metod, jakich używamy, próbując uniknąć terroru, jaki na nas sprowadza świadomość własnej śmiertelności, jest ignorowanie jej, na zasadzie, że jeśli o czymś nie myślę, to tego nie ma. Chowanie głowy w piasek nie jest jednak rozsądnym rozwiązaniem. Nie na darmo upominali nas mądrzy przodkowie słowami memento mori – „pamiętaj o śmierci”. Przede wszystkim pamięć o tym, że kiedyś nas już nie będzie, skłania do uważniejszego przyglądnięcia się temu, jak żyjemy. To, co czynię, zostawia po mnie ślad. Czy jestem pewien, że to właśnie taki ślad chcę po sobie pozostawić? Czy są w moim życiu niezałatwione sprawy z innymi ludźmi; rzeczy, których się wstydzę, ale których ewentualne naprawienie zostawiam na przyszłość? Czy dokonując wyboru w danej chwili, mam świadomość, że może być on moim ostatnim, więc nieodwracalnym wyborem? Być może jest jakaś mądrość w powiedzeniu, że kiedy nauczę się, jak umrzeć, nauczę się wreszcie jak żyć.
Jednym z najtrudniejszych do zaakceptowania przejawów własnej śmierci jest myśl o opuszczeniu drogich nas osób i obawa o tym, że o nas zapomną. Posłuchajmy, co miał o tym do powiedzenia Morrie:
Tak długo, jak się nawzajem kochamy i pamiętamy uczucie miłości, jaką mieliśmy, możemy umrzeć bez prawdziwego odejścia. Żyjemy w sercach wszystkich, których dotknęliśmy i pocieszyli, będąc tutaj. (…) Śmierć kończy życie, lecz nie kończy związków z innymi ludźmi.