Nie jestem do końca pewien, czy uda mi się jeszcze z poniższym rozważaniem wpasować w spokojny czas wypoczynku świąteczno-noworocznego, niemniej chcę właśnie o wypoczynku napisać. Czytelnicy biuletynu mojej parafii ze zdumieniem odkryją kilka znajomych myśli, jednak wiem, że tamta grupa bardzo fragmentarycznie pokrywa się z Czytelnikami Tygodnika Polskiego, ośmielę się więc trochę powtórzyć. Tym bardziej, że jeden z moich kolegów namiętnie przekonywał mnie (chyba od zawsze), że tekst, czy przynajmniej przemyślenia tylko raz opublikowane, to materiał zmarnowany. Że trzeba go wyeksploatować bardziej, odbić echem, pomnożyć, a dopiero wtedy nabiera życia, docierając do szerszego kręgu odbiorców. Trochę pewnie myślał o bardziej naukowych rozważaniach, niemniej jednak…
Chodzi o to, że wszyscy naokoło zachęcają do świętowania w ruchu, aktywnego, czynnego, ciekawego, pożytecznego. A ja – wkradając się nieśmiało ze swoim pisaniem w ten świąteczno-noworoczny, trochę wytęskniony zakamarek roku – chcę Was trochę zachęcić do… zmarnowania czasu. Do takiego wysiedzenia, czy wyleżenia się na całego, może nie do wynudzenia, ale do prawdziwego dolce far niente, słodkiego nic-nierobienia. Chyba jest tak, że prawdziwe świętowanie musi mieć w sobie coś z porzucenia codziennego rachowania, pożytkowania czasu i okazji, trenowania ciała i umysłu. Czas świąteczny, a tak naprawdę w ogóle czas wypoczynku, powinien moim zdaniem przynajmniej nieraz wymykać się codzienności i wyrywać poza ramy, rachuby i wymiary. Powinien być czasem „innym”, innym niż codzienność, niż praca, sprzątanie. Wprawdzie często słyszy się, że ci, co pracują fizycznie powinni świętować i wypoczywać bardziej „intelektualnie” i na odwrót; ci, którzy zarabiają na życie umysłem, wypoczywać powinni aktywniej fizycznie – i naturalnie jest w tym dużo racji, ale wydaje mi się, że nieraz potrzebujemy takiego „nic”, żeby wypocząć naprawdę, wyzerować wszystkie swoje liczniki, mierniki, odprężyć i szare komórki i mięśnie, zresetować się, jak to mówią niektórzy fachowcy od komputerów.
Kiedy byłem diakonem, rok przed święceniami kapłańskimi (mój Boże, jak to było dawno!), wybrałem się w czasie wakacji na spacer po Tatrach, zupełnie sam i zupełnie „na dziko”. Kiedy jednak przyjechałem do Zakopanego, dowiedziałem się, że tam, w naszym domu zakonnym, jest na wakacjach mój kolega z seminarium, więc postanowiłem pierwszą noc spędzić tam właśnie, a potem dopiero pójść po górach dalej. Chciałem iść zupełnie swobodnie, szukając noclegu tam, dokąd dojdę, wybierając trasę dzień wcześniej, albo nawet rano, idąc tyle, ile mi się będzie chciało. Ot, kilka dni takiego niespotykanego nigdzie indziej wolnego życia.
Jednakże przełożony tego domu, witając mnie, od razu zbił mnie z tropu. „Gdzie masz zamówiony jutro nocleg?” – to było jego pierwsze pytanie. Nigdzie nie miałem. „Żadnej rezerwacji hotelu, wyznaczonej trasy, terminów? Jak twoje życie tak ma wyglądać, to ja to muszę donieść rektorowi, bo tak nie można, nie będzie z ciebie żadnego pożytku, będziesz bałaganiarzem…” Najpierw się trochę przestraszyłem, także samego siebie zresztą, ale później, już po uspokojeniu, wykłóciłem się o swoją rację, aż dopiąłem swego – ów starszy i skądinąd mądry kapłan zgodził się, że w pewnych okolicznościach tak można, a nawet trzeba. Im więcej człowiek ma na co dzień terminów, godzin, spotkań, ograniczeń, tym bardziej tęskni za zdjęciem zegarka. I ma do tego prawo.
Pamiętam tamte wakacje do dziś, tęsknię do takiego czasu, marzę o takiej możliwości chociaż raz na kilka lat – i choć na razie mi się nie spełnia, to jednak w tym czasie „pomiędzy” właśnie takiego „klimatu” i Wam i sobie życzę!
Sławek Murawka, SChr