Prześliczna wiolonczelistka
Autor: Cezary Janus
Motto: Gdzie brak słów, tam mówi muzyka – Hans Christian Andersen
– Jest czas na łowienie ryb i czas na suszenie sieci – rzekł Jacek, wręczając Henry’emu granatową szmatkę. – To jest stare, chińskie przysłowie – dodał po chwili – i całkiem, całkiem mądre…
– Rozumiem – odpowiedział Henry – jeśli sieci po połowie nie wysuszysz, to nie ma co marzyć o następnym, bo po prostu zgniją.
– Otóż to, dlatego właśnie polecam, abyś zawsze miał swe sieci gotowe do połowu. Będziesz musiał zaopatrzyć się też w granatowe albo czarne szmatki. Najlepiej kupić w sieci sklepów „Bed, bath and beyond” zwykłe, frotowe ręczniki, które wystarczą ci na conajmniej kilka lat.
Zabrali się wspólnie do wycierania samochodu z wilgoci pozostałej po wyjściu z myjni. Jacek pracował po lewej, zaś Henry po prawej stronie samochodu.
– Zaczynaj od góry, od szyb i stopniowo przesuwaj się w dół. Nie tylko wycieramy szyby, ale także burty, przód i tył nadwozia oraz zderzaki, miejsca wokół klamek. Pozostałe krople wilgoci, gdy wyschną, zostawiają plamy na karoserii, co niezbyt ładnie później wygląda.
Henry nadążał za Jackiem naśladując jego ruchy. Kiedy Jacek zaczął wycierać maskę, Henry przeniósł się w okolice kufra. Gdy już zakończyli wycieranie dolnej części karoserii, Jacek pootwierał wszystkie drzwi i wskazując na błotniste, wyraźne plamy, dodał:
– Nie mniej ważne są progi oraz dolna część drzwi od wewnątrz, bo w te miejsca żadna myjnia nie dotrze.
Henry powtarzał niczym automat czynności Jacka, podziwiając jego pedanterię, dokładność i skrupulatność. Jednocześnie postanowił sobie, iż będzie dbał o wygląd samochodu bardziej niż o swój własny. W końcu nie tylko siebie reprezentuje, ale i firmę, która daje mu zatrudnienie. „Jak cię widzą, tak cię piszą” – przypomniał sobie polskie przysłowie.
– Szczegóły są również istotne – w dalszym ciągu perorował Jacek – tu, w szczelinach pomiędzy gumowymi paskami uszczelniającymi okna w drzwiach, gromadzi się brud zbierany przez szyby. O, patrz – pokazał Henry’emu wyraźny ślad błota na wilgotnej szmatce.
Znudzony, spocony i zmęczony pogodą Henry spacerował wokół samochodu zaparkowanego w pozycji „American door” terminalu Smitha, analizując dzisiejsze wydarzenia. Temperatura dnia zdążyła osiągnąć swój najwyższy pułap – 88 stopni w skali Farenheita i tzw. względną wilgotność powietrza, która dochodziła do 100%.
Od rana Henry miał już prawie wypracowaną dniówkę i potrzebował jeszcze tylko jednego „średniego” kursu, aby pozytywnie zamknąć dzień. Tymczasem minęło 30 minut, jak utknął na tym terminalu, skąd praktycznie nie było o tej porze odjazdów. Natomiast Middlefield, terminal linii NorthWest – „lądował” jak na zamówienie. Dochodziła 18.30 i Henry’emu wydawało się, iż zaczyna się ściemniać. Ale to tylko ciężkie, ciemne, deszczowe chmury, nadchodzące od zachodu, które zupełnie przysłoniły niebo, sprawiały takie wrażenie. Zanosiło się więc na kolejną burzę.
– Pora na kolację – westchnął Henry. Zaczął też zastanawiać się, czy nie krzyknąć przez radiotelefon „gas and go” i po prostu zjechać do domu, kiedy dojrzał zmierzającą od drzwi linii lotniczych Delta w jego kierunku sylwetkę. Była to drobna postać młodej kobiety o rozpuszczonych kruczo-czarnych włosach, podążającą wprost jakby do jego samochodu. W lewej ręce niosła czarny futerał, który z pewnością zawierał instrument smyczkowy. Po rozmiarze futerału Henry ocenił, że musiały to być skrzypce.
– „Czy możesz mnie zawieźć do Ann Arbor” – zagadnęła, zanim Henry onieśmielony jej niebywałą urodą zdołał wykrzesać choćby jedno słowo.
– O tak – odpowiedział ochoczo – za jedyne $62 mogę cię zawieźć w każdy zakątek Ann Arbor.
– „Świetnie” – odpowiedziała pewnym głosem, nie bardzo pasującym do jej drobnej postury właścicielka ciemno-kruczych włosów.
Henry wyciągnął rękę po futerał, aby zapakować go do bagażnika, lecz kruczoczarna postać, tuląc go do piersi niczym niemowlę, dała tym samym znać, iż instrument pojedzie z nią – na tylnym siedzeniu. Innego bagażu nie miała.
Henry zgłosił przez radiotelefon: „475 loaded from Delta door”, po czym uruchomił silnik, włączył światła i kierunkowskaz, następnie bieg i na swym terminalu komputerowym przycisnął klawisz „flagged”.
Z terenów lotniska wyjechał na autostradę I-94 w kierunku zachodnim, która od granicznego z Kanadą miasta Port Huron, położonego mniej więcej 40 min.drogi na północ od Detroit, biegnie przez Detroit, Chicago, mijając po drodze północny skrawek stanu Indiana i potem jeszcze dalej, w kierunku północno-zachodnim przez Wisconsin, Minnesotę, Północną Dakotę, aby w Montanie, w miejscowości Billings połączyć się z autostradą nr 90.
Ann Arbor, to dwustutysięczne, ciągle rozrastające się uniwersyteckie miasto, usytuowane na zachód od detroickiej metropolii, w odległości dwudziestu kilku mil, w zależności od tego, dokąd chcemy dojechać.
Henry lubi Ann Arbor, bowiem akurat to miasto nie przerasta człowieka, nie przytłamszą go, jest urządzone w skalli iście ludzkiej – zwłaszcza centrum, tak bardzo przypominające miasta europejskie ze swymi kafejkami, barami, ogródkami na zewnątrz restauracji, ze studenckim gwarem. To tutaj – polecam uwadze Polonusom – organizowane są od lat jesienne festiwale filmu polskiego oraz spotkania z ludźmi sztuki i kultury z kraju nad Wisłą. Ponadto Ann Arbor chlubi się największym stadionem futbolowym, mogącym pomieścić 125 tys. widzów.
Tymczasem utknęli na kilkanaście minut w korku. Kończono, już trwającą od wielu miesięcy, przebudowę węzła dwóch przecinających się autostrad: 275 i 94 wraz z dojazdami, zjazdami, poszerzaniem mostów. Ruch na drodze o tej porze, a była to godzina tzw. szczytu popołudniowego, posuwał się z prędkością nieprzekraczającą 10 mil na godzinę. Zwykle, żeby pokonać ten, kilkumilowy odcinek potrzeba co najmniej czterdzieści minut. Jak będzie tym razem? Zobaczymy!
W takich momentach Henry popadał w zamyślenie, analizując miniony dzień i zastanawiając się, jak będzie jutro. Ale uświadomił sobie, że przecież ma pasażera, którego trzeba bezpiecznie dowieźć do celu. Uśmiechnął się w myślach rozważając, jak wypada w czasie koncertu, jak też, te jej drobne paluszki biegają po wąskim gryfie instrumentu. Postanowił jakoś niebanalnie zagaić.
– Gdyby Antonio Vivaldi mieszkał w Detroit, a nie w Wenecji, chyba nigdy nie napisałby „Czterech pór roku” – odezwał się po kilku minutach obopólnego milczenia.
Kruczoczarna zaczęła się śmiać, i to śmiać, że aż trudno było uwierzyć, iż w tak szczery sposób może się śmiać ktokolwiek, wobec najzupełniej obcego człowieka. Jej śmiech był tak spontaniczny, tak wzruszający, tak rozbrajający…
– „You’re so funny” – zdołała tylko wykrztusić, ocierając drobną ręką spływające z oczu łzy zaskakującej radości.
– „Lubisz muzykę?” – ni to zapytała, ni stwierdziła po chwili.
– Owszem – odrzekł Henry – muzyka pomaga żyć… pomaga lepiej żyć…
– „Pomaga ładnie żyć” – dodała zdecydowanie, jakby od tego zależały losy całego świata.
Właśnie wydostali się z korka i już sunęli w kierunku Ann Arbor z przyzwoitą prędkością 70 mil na godzinę.
Burza ciągle wisiała w powietrzu. Nagle Henrym wstrząsnął jakiś impuls – jeszcze nie wiedział co to jest, jeszcze nie rozumiał. Po chwili do jego uszu zaczęły docierać delikatne takty muzyki. Dochodziły z tylnego siedzenia. Tak, to grała czarnowłosa piękność – fragment „Lato” z koncertu Vivaldiego – Cztery pory roku! Ale grała tak delikatnie, tak cicho, tak subtelnie, iż raczej wyczuwało się muzykę niż ją słyszało.
Henry zjechał na środkowy pas, włączył automatyczną kontrolę prędkości i jakby z namaszczeniem podejrzliwie i ostrożnie odwrócił głowę do tyłu, w jej kierunku. A ona grała już na całego. Z zamkniętymi oczyma rozpędzała się w grze machając smyczkiem, co i rusz jakby potrącając a to sufit, a to lewe, pasażerskie drzwi. Henry łapczywie słuchał, jak oniemiały. Najlepiej byłoby teraz zjechać na pobocze, zatrzymać samochód i już tylko słuchać muzyki. No tak, ale wtedy zakończyłby się ten zaimprowizowany ad hoc i jakby na jego własne życzenie koncert. I wszystko by się natychmiast popsuło i wszystko przepadło. Słyszał oto muzykę, w której zakochany był od lat, od lat. I tu nagle, na tej bezdusznej, jakby wyjałowionej, prozaicznej autostradzie, pomiędzy smętną, wręcz nawet ponurą o tej porze roku detroicką metropolią a Ann Arbor, słyszy na żywo to samo “lato”, które zapamiętał jeszcze jako nastolatek. Henry za wszelką cenę pragnął być jedynym tylko słuchaczem tego koncertu i za wszelką cenę pragnął tę wyjątkową chwilę przedłużać.
Zwolnił więc do prędkości do 65 mil. na godz. i nadal poruszając się środkowym pasmem drogi, ciągle słuchał jej grania. A zdawało się, że to orkiestra cała gra, a to tylko ona, drobna i taka niepozorna…
Tymczasem minęli już zjazd na drogę nr 23, czego Henry nawet nie zauważył. Dopiero znak drogowy: „State St. 1 mile” jakby przywrócił go do istnienia.
– „Podobało się”? – wyrwała go z zamyślenia, swym nieśmiałym głosem, kiedy już dojeżdżali do zjazdu na State St.
– Samo powiedzenie „podobało”, to za mało – wykrzyknął Henry. – Dziękuję, dałaś mi koncert. Dziękuję. Dałaś mi prywatny, osobisty koncert… – Henry wprost gubił się w słowach. – „Cieszę się” – odpowiedziała tak skromnie, jak skromną osobą była. – „Cieszę się, że mogłam dostarczyć ci odrobinę radości, bo po prostu spostrzegłam, że lubisz muzykę – dlatego” …
Henry był w siódmym, a może nawet i w ósmym niebie. Sam nawet nie był w stanie pojąć, dlaczego zapytał: – a czy słynnego czardasza Montiego nie zagrałabyś…?
– „O nie, nie dam się namówić, to za trudne” – odpowiedziała stanowczo.
– „Nie jestem skrzypaczką, jestem z wykształcenia wiolonczelistką, a czardasza na wiolonczeli nie da się, chyba mnie przeceniasz” …
– „To już tutaj” – wskazała po chwili miejsce docelowe.
Henry zatrzymał samochód pod wskazanym adresem, wręczył dziewczynie rachunek, otworzył boczne, pasażerskie drzwi i stojąc przy nich asystował jej przy wysiadaniu.
– „Dziękuję za podwiezienie” – powiedziała ciepłym, miłym głosem, po czym odwróciła się i z futerałem trzymanym w lewej ręce, poczęła powoli znikać w gąszczu akademickich zabudowań. Henry jeszcze spoglądał za nią, jak szła miękkim, kocim, jakby tanecznym krokiem w kierunku akademika. W uszach Henry’ego ciągle jeszcze pobrzmiewało “Lato” Vivaldiego.
Przez radiotelefon zgłosił suche: „475 gas and go – godnight”. I zaraz też przypomniał sobie fragment z „Pana Tadeusza” zatytułowany: „Polityka i łowy” – (…) wszystkim się zdawało, że to Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.
Paintings by Anna Razumovskaya