Łukasz Maciejewski, krytyk filmowy
Trzeba wybrać się do kina na ten wybitny film, także wobec bezpodstawnej, inwazyjnej nagonki na twórców.
Moja recenzja filmu jest moim głosem.
Krytyka i człowieka.
* tekst został opublikowany w portalu Interia
KTÓRY SKRZYWDZIŁEŚ CZŁOWIEKA PROSTEGO
Nie da się inaczej, ale trzeba próbować. O tym filmie dowiedzieliśmy się wszystkiego, zanim ktokolwiek go obejrzał. Linie podziału nie pozwalają nie tylko na żadną dyskusję, ale nawet prawo do zweryfikowania opinii z dziełem. Nie trzeba oglądać, wystarczy temat. Jad sączy się szerokim strumieniem, epitety są tak obrzydliwe, że każą na nowo przerabiać lekcję z mowy nienawiści.
Co w tej sytuacji może zrobić krytyk, próbujący zachować równowagę, przeżyć film, a nie ideologiczny przekaz? Krytyk w pełni świadomy tego, jak niewiele znaczą jego słowa, świadomy tego, że to, co pisze i myśli, i tak zginie pod naporem hałasu, inwektyw, naszej polskiej naparzanki.
Boli mnie ta chora polaryzacja. Dwa szczerze nienawidzące się obozy. A film Holland, rzecz znamienna, mówi o tym, że zrozumienie byłoby lepsze. Wystarczy być. Człowiekiem.
***
W konkursie w Wenecji pokazano właśnie „Zieloną granicę” Agnieszki Holland. Początek serii: o ten film biją się już wszystkie ważne międzynarodowe festiwale. Od Toronto po Nowy Jork. Nie, nie chodzi wcale o to, że świat szydzi z nienawiści do Polski, albo tak bardzo kocha Holland. Temat to za mało. Liczy się scenariusz, zdjęcia, reżyseria, aktorstwo, muzyka. I fakt, że to dzieło ważne, jeden z mocniejszych filmów Agnieszki Holland, film, który przetrwa, ponieważ ma wydźwięk uniwersalny, niezależnie od skali agresji, nieprawdziwych informacji, mowy nienawiści towarzyszących premierze. To minie, wszystko minie, będzie nikczemnym, mało znaczącym śladem, a kino pozostanie. Przetrwa, bo jest wspaniałe. Film o człowieku, człowieczeństwie. O tym, że krzywdy nigdy nie są niezawinione.
„Który skrzywdziłeś człowieka prostego / Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając, / Gromadę błaznów koło siebie mając / Na pomieszanie dobrego i złego” (Czesław Miłosz, Który skrzywdziłeś)
ZIELONE JEST CZARNO-BIAŁE
Zieleń widzimy na ekranie przez chwilę tylko. Nie o to chodzi, że ogólnie tam jest ładnie. Tam, na granicy. Z drona cudzych oczu, albo z folderu „welcome to Podlasie” widać sielankę. Nie, nie o to wcale chodzi. „Zielona granica” jest granicą czerni i bieli. I paru innych jeszcze kolorów.
Uciekanie od epitetów w pisaniu recenzji jest szkołą zawodowstwa. Epitety obniżają zapis. Tym razem jednak wzruszam ramionami, niech sobie obniżają. Zbyt ważny to film, żeby przejmować się składnią i kunsztem. Zbyt przy tym artystycznie ciekawy. Zielone jest czarno-białe. Wytrzymuje spiętrzenie słów, że to jest poruszające, że przejmujące, że przenikliwe.
„Zielona granica” budową przypomina utwór muzyczny. Ta filharmonia nie wygląda jednak najlepiej. Klastery, sprzęgnięcia, przeskoki tematyczne. Uwiera fotel, bo uwiera życie.
Struktura filmu budowana jest rozdziałami. Podczas seansu, zapisywałem je sobie w głowie. Rodzina, Julia, aktywiści. Bohaterowie pojawiają się i znikają. Wracają znowu. Nie gubimy ich, nie gubimy siebie. A Agnieszka Holland (reżyserkę wspierały na planie utalentowane młode twórczynie, Kamila Tarabura i Katarzyna Warzecha), nie gubi nadrzędnego celu opowieści. Opowiada o losie, o ludziach. Nie o Polsce, nie o Polakach, na pewno nie tylko. „Zielona granica” to ludzie dobrzy (tych jest więcej), bezbronni, agresywni, hardzi, przerażeni. To wreszcie system wyniszczający przerażonych i pozwalający na uwalnianie najgorszych instynktów. Bywa że tkwią uśpione latami, naraz wybuchają.
Bohaterów filmu poznajmy w samolocie. Nie są naiwni, uciekają. Ktoś im obiecał, że przez Białoruś trafią do Polski. Nie wiedzą, co to za Białoruś, a czy Poland to przypadkiem nie Holland. Uciekli ze swoich piekieł, prywatnych i globalnych, z Syrii czy z Afganistanu, a może chcieli skorzystać z okazji. Powody są różne, a wszystkie zrozumiałe. Postawmy się na ich miejscu. W samolocie całkiem dobrze. Sąsiadka pochrapuje, stewardessa wręcza różę. Witamy w lepszym świecie. Ten świat okaże się czystym złem. Ze złego w tragiczny, z tragicznego w katatoniczny.
NIEIDEALNI IDEALNI BOHATEROWIE
Tak to mogło wyglądać, tak to zapewne w wielu przypadkach wyglądało. Kiedy spadają bomby, nie prowadzimy dyskusji czy warto wybrać Poland czy Holland, ktoś im powiedział o Łukaszence, że Białoruś to bilet do lepszego świata. Tak to się mogło zacząć. Tak to przypuszczalnie wyglądało.
Samolot, pasażerowie. Lubimy się od pierwszego spojrzenia. Bystry dzieciak, Nur, jego rodzeństwo, siostra i półtoraroczny braciszek, mama, tata i dziadek. Uciekają, ale mają dokąd. Czekają na nich w Szwecji. Są spokojni, udało się, zrobili to. W samolocie, zbieg okoliczności, jest również nauczycielka z Afganistanu, ucieka samotnie. Z rodziną raźniej, z nimi raźniej. Ani ona, ani oni, ani setki innych, nie podejrzewają nawet, że ten lot będzie ostatnim w miarę spokojnym momentem podróży do jądra ciemności.
Nikt na nich nie czeka, nikt nie wita, nie czekali zresztą na to, słyszą natomiast strzały, uciekają do lasu, a przecież jest im zimno, uciekają w głąb mroku, a przecież miała być jasność.
Nie ma tego. Na tym świecie nie ma jasności. Jasność jest jak narkotyk. Usypia czujność, ale nie uśmierza bólu. W obiektywie Tomasza Naumiuka, który po raz kolejny we współpracy z Agnieszką Holland, dokonuje nie lata wyczynu operatorskiego, noc trwa także w ciągu dnia. To jest tak sfotografowane, tak pokazane, że ciemność wydaje się jedyną słuszną barwą. Jedyną uczciwą barwą. Tak, film wobec którego przed premierą, na długo przed pierwszym pokazem na festiwalu weneckim, wylał się najgorszy stek oskarżeń i pomówień, jest filmem uczciwym. Trzeba by to napisać drukowanymi literami, bo to ważne.
W „Zielonej granicy” czuje się dbałość o to, żeby portrety bohaterów nie były zerojedynkowe. Ofiary są naiwne, kanciaste, nieporadne, a oprawcy po prostu różni. Wzorzec zachowań nie istnieje. I nie ma idealnego świata, w którym dobro wygrywałoby nad złem; ani nieidealnego, w którym byłoby akurat odwrotnie. I taka jest właśnie „Zielona granica”. Nieidealny świat nieidealnych ludzi. Jedyny jaki jeszcze mamy. Jakie zatem wyzwanie ma filmowiec i zaproszeni przezeń do współpracy artyści? Alarmować, domagać się, krzyczeć w sprawie, dopóki można, dopóki się da. I pokazywać rzeczywistość, nawet gdyby nieidealnych idealnych ta rzeczywistość miałaby moralnie zmasakrować. Nie uda się zamknąć oczu. Powiedzieć – nic się nie wydarzyło, zakląć czas i zapomnieć. Amnezja historyczna jest czymś nagannym. Holland uczciwie patrzy nam w oczy. Pokazuje świat, indywidualna ocena jest częścią procesu świadomościowego.
Weźmy na przykład arcyciekawą postać strażnika granicznego w imponującej kreacji lidera wśród najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia, Tomasza Włosoka. Syndrom mimikry. Chce być jak każdy, byleby się nie wyróżniać, bo i po co. Praca jak praca, żona w ciąży, za chwilę rodzi (w roli żony świetna Malwina Buss), dom się buduje, teściu opowiada głupie żarty, a on udaje, że się z tego śmieje. Sytuacja się jednak komplikuje. Granica jest realna, i uchodźcy. Widzimy ich twarze. To są ludzie. Rozkaz jest jednoznaczny. Nie traktujemy ich w ten sposób. To mięso armatnie, spisek Putina i Łukaszenki (dopiszcie sobie do tej listy wszystkich niewygodnych polityków), a oni przecież wołają, krzyczą, drapią, uciekają, płaczą, są głodni, zastraszeni. Nie, nie wolno im pomóc. Przerzucani, wypychani. Białoruś – Polska – Białoruś – Polska. Śmierć powszednieje, choroby też, gniją kończyny, odmrożenia, hipotermia, krzyk pozbawionych możliwości krzyczenia zostaje przykryty przez nowych, wciąż nowych. Pogranicznicy są różni. Oglądamy także prymitywne reakcje, zawsze takie były przecież, radocha z „napierdalanki”, są też odmienne. I ten chłopiec, chłopiec zagrany przez Włosoka oraz jego żona, to właśnie druga kategoria. Pomiędzy zmęczeniem, strachem, a poniżeniem, pojawia się znieważenie układu. Żołnierz nie chce być już taki jak tamci. Czkać i nękać. Już wie, że można inaczej. „Nie jestem człowiekiem” – mówi aktywistom jeden z uchodźców. Holland pokazuje nam ludzi. Pojedynczego człowieka i zbiorowość ludzką. Dziecko, dziadka, ojca, matkę, ciężarną, chorego. Człowieka słabego, silnego, może naiwnego, albo niemądrego. Ale człowieka. Pogranicznik to zrozumiał. A za nim być może inni.
Waga zachowań wciąż jest chybotliwa. W „Zielonej granicy” jaskrawości postaw towarzyszy powściągliwość ocen. Oto rozdział trzeci filmu – „Aktywiści”. Są na miejscu, zostawili swoje mniej lub bardziej wygodne życie, Krakowy albo Warszawy, ruszyli na granicę, są tam wciąż. Ratują, kogo się da. Opatrują rany, dostarczają koce, rozmawiają – bo czasami potrzebna jest tylko rozmowa. Holland, razem ze współscenarzystami filmu, Gabrielą Łazarkiewicz-Sieczko i Maciejem Pisukiem, indywidualizują tę grupę. W filmie mają twarze świetnych aktorów młodego pokolenia: Moniki Frajczyk, Piotra Stramowskiego, Jaśminy Polak, Michała Zielińskiego, Marty Stalmierskiej. Są w takim wieku, że dla nich to może być też życiowa przygoda. Nie rozważają, kto za tym wszystkim stoi, Putin czy inny polityk, covid czy Unia Europejska, mają to gdzieś. Widzą, że są potrzebni, że jest ich za mało, ale dobrze że są. Że to, co robią naprawdę, ma sens, nawet jeżeli przez większość mogą być etykietowani jako niegroźni wariaci, szalone hippiski i naćpani przedstawiciele pokolenia „Z”. Zupa, herbata, termos. Do lasu, trzeba tam mówić cicho, opatrzyć rano, przytulić, przykryć kocem, i nie obiecywać za wiele, bo i tak się nie spełni. W idealnym świecie za parę lat powinni dostać od polskiego rządu medale za odwagę i honor. Ale to nie jest idealny świat, ani tym bardziej rząd. Mój medal już mają.
OPOWIEM WAM O JULII
Julia, opowiem wam o Julii. Tę postać zagrała Maja Ostaszewska. Na planie filmu pojawiła się nieprzypadkowo – podobnie jak nieprzypadkowo w epizodycznych, ale ważnych rolach, wystąpili Maciej Stuhr czy Agata Kulesza.
Maja Ostaszewska, wybitna aktorka, ale i artystka zaangażowana. Wyrażająca głośno swoje poglądy, sprzeciwiająca się niesprawiedliwości, stawiająca weto. Wzbudza to szacunek większości, furię mniejszości. Owa furia – wiele na ten temat mogłaby powiedzieć również sama Agnieszka Holland – bywa opresyjna. I wiele musi Maję kosztować. Nie ma takich podłych rzeczy o człowieku, których na temat Mai Ostaszewskiej nie usłyszeliśmy lub nie przeczytaliśmy. Nie chowa głowy w piasek, nie rejteruje, chociaż to zapewne byłoby dla niej łatwiejsze, i nikt nie miałby o to do Mai pretensji. Ostaszewska chce mieć głos. Bilans zysków i strat. To jest ważniejsze, taka jest jej prawda. Człowieka, potem dopiero aktorki.
Ostaszewska przez wiele miesięcy jeździła na granicę z Białorusią. Przyłączyła się do aktywistów. Widziała „pushbacki”, widziała przemoc, doświadczała jej. Pomagała na miejscu, realnie, angażowała się – piszę to ze wstydem – za mnie, za nas, w naszym imieniu. Agnieszka Holland wspominała, że na planie „Zielonej granicy” była pełnoprawną konsultantką.
W filmie nie widzimy jednak Mai Ostaszewskiej, tylko Julię. To jest rola, to kreacja. Świadoma w każdym geście, ponieważ wszystko zostało przerobione. Oto dziewczyna, która budzi się do działania. Przyjechała na Podlasie, żeby wyciszyć się, przerobić żal, smutek, rozpacz. Niedawno zmarł jej partner, matka choruje. To miał być raj. Cisza, głusza, kotki i kominek. Raj jest jednak niemożliwy. Nas nie stać na raj. Ale żeby od razu piekło?
Julia jest psychoterapeutką. Profesjonalną, cenioną, cierpienie innych wzmaga poczucie własnej wartości. Ona się nie waha, nie dyskutuje ze sobą, ona wie. Że zdrową dłoń trzeba wyciągnąć w stronę dłoni poobijanej i chromej. Bo to jest właśnie człowieczeństwo. Nie polityka, nie ideologia, nie „my-wy-oni”. Tylko człowiek.
„Epoka nasza czyli zgon, / Ogromna Die Likwidation, / Jak długo rzec nie umiem potrwa, / O jakich usłyszymy łotrach. / Ceń ją, bo przez nią świat się / zmienia / Budzący lekkie zastrzeżenia” (Czesław Miłosz, „Traktat moralny”, 1947).
Łukasz Maciejewski