Skip to main content
Aniela Lasek & s. Halina Pierożak

 S. Halina Pierożak & Aniela Lasek 

Pani Aniela Lasek z domu Mikurenda urodziła się w Nowogródku. Jako dziecko została wywieziona do Kazachstanu, po długiej tułaczej podróży przez Pahlevi Teheran, Achwaz, Karaczi i Bombaj dotarła do Afryki, gdzie przebywała przez sześć lat. W 1948 roku wraz z innymi Polakami przybyła do Wielkiej Brytanii. Podjęła pracę i założyła rodzinę. W 1968 roku wraz z mężem i dziećmi wyjechała do Kanady, gdzie mieszka do dziś.

Nazywam się Aniela Lasek, urodziłam się w 1930 roku w Nowogródku.
 W dzieciństwie nazywałam się Mikurenda. Moimi rodzicami byli Jakub Mikurenda i Longina z domu Ogonowska. Rodzice pobrali się po powrocie z Rosji po I wojnie światowej. Mieszkaliśmy na Kresach blisko Nowogródka w Dworcu, w miasteczku, gdzie tato był komendantem posterunku policji i tam dostał służbowe mieszkanie. Niewiele pamiętam z najmłodszych lat dzieciństwa. Najbardziej utkwiło mi w pamięci przeżycie śmierci mamy. Kiedy miałam sześć lat, mama zachorowała i tato odwiózł ją do szpitala w Wilnie, skąd już do nas nie wróciła. 12 maja 1936 roku, w pierwszą rocznicę śmierci Józefa Piłsudzkiego, moja mama zmarła. Miała wówczas 29 lat. Została pochowana na Rossie
w Wilnie. Tato został z trojgiem dzieci. Miałam starszego brata Alfreda młodszą siostrę Teresę. Przed rozpoczęciem II wojny światowej, tato ożenił się powtórne.

Rodzina Mikurendów: Longina i Jakub z dziećmi

Rodzina Mikurendów: Longina i Jakub z dziećmi

17 września 1939 roku dostał wezwanie, by wstawić się w Wilnie i spotkaliśmy się z nim ponownie dopiero w 1948 roku.

Mieliśmy nową matkę, macochę, z którą zostaliśmy do czasu, kiedy tato dostał rozkaz wstawienia się w Wilnie. Wybuch wojny był tragicznym momentem dla nas wszystkich. W zimie urodziło się dziecko z drugiego małżeństwa ojca, więc było nas już czworo. Zostaliśmy wyrzuceni z domu przez Rosjan, ale przyjęła nas rodzina macochy w Zdzięciole, pobliskim miasteczku w okolicach Baranowicz.
W przeciągu około czterech miesięcy zostaliśmy wywiezieni do Kazachstanu.

Jak zapamiętała Pani dzień wywózki i pobyt w Rosji?

13 kwietnia 1940 roku, o godzinie 4 nad ranem, wyrywali nas ze snu żołnierze rosyjscy. Nad łóżkiem stanął ogromny żołnierz w wielkiej czapie na głowie,
z dużym karabinem, na którym zatkany był wielki bagnet. Żołnierz krzyczał
 i wyrywał nas z łóżek, a my, ze strachu, siusialiśmy w jego obecności. W ciągu 30 minut zostaliśmy załadowani na wozy czekające przed domem. Macocha stała
 z niemowlęciem na ręku, a my sami musieliśmy się ubrać. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka i co możemy ze sobą zabrać. Płakaliśmy bez przerwy. Żołnierze krzyczeli: „skorej uchodi”. Zawieźli nas do pociągu. To, w jakich warunkach odbywała się podróż, opisane zostało w wielu książkach i raportach. Dotarliśmy do Kazachstanu i zostaliśmy osiedleni w kołchozie Suchinowka, Obwód Noworosyjski. Przymusowa praca obejmowała wszystkich, nie wyłączając nas, małych dzieci. Macocha sprzątała szkoły. Brat Alfred, mający wówczas 12 lat, sadził drzewka, a ja, mająca 10 lat, na pałąku nosiłam wodę z rzeki do podlewania sadzonek. Siedmioletnia siostra Teresa sortowała nasiona (siemieszki) bawełny. Ten okres również nie trwał długo. Macocha zdecydowała się oddać nas do rosyjskiego sierocińca (Died domu) w Aktiubińsku na Uralu. Kolejny raz, jako dzieci, nie nadążaliśmy, aby przyswoić sobie te wydarzenia oraz przeżycia emocjonalne. Mieliśmy ciągły lęk, co dalej będzie. Nie wiedzieliśmy co gorsze: nieustanny głód, choroby, czy też kolejny postój. W sierocińcu zostaliśmy rozdzieleni. Moja siostra Teresa zachorowała i musiała zostać w szpitalu. Brat Alfred, najstarszy z nas, został przeniesiony do innego sierocińca. Mając 10 lat, zostałam sama, bez ojczyzny, bez domu, bez rodziny, wśród obcych, bez mowy ojczystej, w nędzy i głodzie, z przeżyciami od czasu, kiedy tatuś ożenił się po raz drugi. Brak ojca bardzo zaważył w moim życiu i dziecięcej duszy. Wiedziałam, że tato bardzo nas kochał, a my jego. Nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś zobaczę tatusia, co się z nim dzieje, czy żyje i gdzie jest.

Początki w sierocińcu były znośne. Zaczęłam chodzić do szkoły, ale to znów trwało krótko. Zima z przełomu 1941/42 rojku była okropna. Doskwierał nam brak opału i straszny głód, było bardzo ciężko. Na polu zbieraliśmy zamarznięte głąby z kapusty (kaczany), którymi się posilaliśmy. W pobliżu sierocińca były tory kolejowe i pociągi przewoziły makuch dla bydła. Napadaliśmy na pociągi i wykradaliśmy makuch, aby się nim żywić. Nie było opału, a ponieważ zimno bardzo nam dokuczało, paliliśmy więc wszystko, co dawało odrobinę ciepła, nie wyłączając krzeseł czy też węgla, który zabieraliśmy z pociągu, gdy nadarzyła się okazja by go zdobyć. Walonki (buty), które dostałam ktoś ukradł, więc nogi owijałam papierem i szmatami, a na nie zakładałam dziurawe kalosze.

Kiedy i w jaki sposób zakończyła Pani pobyt w rosyjskim sierocińcu? Jak wówczas potoczyły się dalsze losy?

Jak wspomniałam, nasza mama została pochowana na wileńskiej Rossie. Dusza jej w niebie, wraz z Matką Bożą z Ostrej bramy, czuwała nad nami jak drapieżny lew, by nas uchronić i ocalić. Nadszedł 1942 rok. Spotkałam się z bratem Alfredem, który przyjechał, aby mnie odwiedzić. Od niego dowiedziałam się, że siostrę Teresę ze szpitala odesłano do macochy w kołchozie. Po Amnestii zaczęły się tworzyć placówki Czerwonego Krzyża, szukano polskich dzieci w sierocińcach rosyjskich. Ponieważ byłam dzieckiem przebywającym w obcym środowisku, nie wiedziałam o tym. Znaleźli się jednak dobrzy ludzie, którzy interesowali się każdym Polakiem, który przebywał za granicą i na ile mogli, udzielali pomocy.
 I tak, nieznani ludzie poinformowali mnie, bym poszła do Aktiubińska, gdzie otrzymam pomoc z polskiej placówki. Uciekłam z sierocińca i choć mówiłam już więcej po rosyjsku, dotarłam do tej placówki. Opowiedziałam tam o moim losie
 i mojego rodzeństwa. W taki oto sposób zostałam odnaleziona przez Polski Czerwony Krzyż. Powiedziano mi, że będę odtąd w polskim sierocińcu, ale ja wyjaśniłam, że mam siostrę. Ludzie z Czerwonego Krzyża powiedzieli, że nie są w stanie zorganizować mi pomocy, ale zaproponowali, bym na własną rękę pojechała i zabrała siostrę z kołchozu. Miałam wówczas jedenaście lat. Dostałam trochę pieniędzy w formie zapomogi i różowy koc, który ciągle pamiętam oraz trochę ryżu. Kołchoz, w którym przebywała siostra, oddalony był o ponad 100 kilometrów. Wyruszyłam w tę drogę, a dobrzy ludzie pomogli mi w tej nieznanej wędrówce. Po przybyciu do kołchozu powiedziałam, że chcę zabrać moją siostrę, Teresę, a Czerwony Krzyż pomoże nam dostać się do polskiego sierocińca
w Janci-Julu. Macocha, do której siostra została odesłana po powrocie ze szpitala, wyraziła zgodę na wyjazd Teresy. Znów, na własną rękę, pełne nadziei, wracałyśmy z siostrą do Aktiubińska, do polskiej placówki pod Uralem. Zatrzymywałyśmy samochody i prosiłyśmy by nas zabrano. Pamiętam, że podczas podróży siedziałyśmy na różowym kocu, który otrzymałam. Po dotarciu do celu, zgłosiłyśmy się do Czerwonego Krzyża. Tam zostałyśmy zaopatrzone w skromną żywność i pociągiem wysłano nas do Taszkientu. Podróż trwała cztery dni. Polskie władze zostały powiadomione o naszym  przyjeździe. Zmęczone chorobą i podróżą, dotarłyśmy do celu. Po przyjęciu nas do obozu w brudnych
i obdartych łachmanach. Po raz pierwszy miałyśmy możliwość skorzystania
 z łaźni parowej. Obcięto nam włosy i dostałyśmy tylko sarafanowe sukienki. Ubrania, w których przyjechałyśmy z Rosji, zostały spalone. Spałyśmy pod dachem, na matach i na piasku. Byłyśmy bardzo szczęśliwe, mając poczucie bezpieczeństwa wśród swoich. Wszędzie rozbrzmiewał język polski
i odczułyśmy braterską przyjaźń. Wreszcie miałyśmy godne warunki egzystencji
 i odzyskałyśmy poczucie godności. Mimo, że obozowe warunki były prymitywne, nie przerażały nas, byłyśmy do nich przyzwyczajone i zahartowane. Ważne było to, że mamy pełną opiekę pod polskim sztandarem. Przy jednostce wojska polskiego w miejscowości Jangi-Jul powstawał polski sierociniec, do którego zostałyśmy przyjęte. Wojsko polskie, to bardzo się o nas troszczyło, zawsze stawiało sierociniec na pierwszym miejscu. Organizowane były szkoły polskie.
 O tatusiu i bracie nie miałyśmy żadnych wiadomości i z siostrą bardzo to przeżywałyśmy.

 

 

Siostry Aniela (z lewej strony) i Teresa

Siostry Aniela (z lewej strony ) i Teresa

 

 Aniela Mikurenda wśród koleżanek (druga z lewej strony).

Aniela Mikurenda wśród koleżanek (druga z lewej strony).

 

Hufiec harcerek. Aniela Mikurenda pierwsza z prawej strony w rzędzie osób stojących.

Hufiec harcerek. Aniela Mikurenda pierwsza z prawej strony w rzędzie osób stojących.

Kolejna wędrówka, tym razem przez Morze Kaspijskie, do Pahlevi Teheranu, Achwazu, Karaczi i Bombaju, a następnie do Afryki Tanganiki (Obecnie Tanzania). Był to jeden z większych obozów polskich. Tu zabezpieczono nas przed zawieruchą wojenną. Pierwsze nasze lekcje w afrykańskiej szkole odbywały się pod gołym niebem, nie mieliśmy ławek, tylko tabliczki i kredę. Każdy z nas miał osobisty stołeczek, na którym siedział. Kiedy wracaliśmy ze szkoły, zabieraliśmy go ze sobą. Początkowo mieszkaliśmy w okrągłych afrykańskich domkach, pokrytych liśćmi bananowymi. Później dla sierocińca wybudowano większe pomieszczenia. Byliśmy rozlokowani po 12 osób na sali i pośrodku było miejsce dla wychowawczyni. Do sierocińca należało 500 dzieci polskich. Warunki bytowe były prymitywne, ale dające możliwość pełnej egzystencji i wychowania. Klimat był ciężki dla wszystkich, ale zahartowaliśmy się. Po naszych przejściach
w Rosji, szybko „dorośliśmy”, musieliśmy sobie radzić. To był nasz przysłowiowy raj na ziemi. Żyliśmy nadzieją, że Polska będzie kiedyś wolna. Dzięki naszym opiekunom i wychowawcom, wszyscy wyrośliśmy na wartościowych obywateli krajów, które obraliśmy za drugą ojczyznę, bo do własnej nie mieliśmy możliwości powrotu. Patriotyzm i miłość do Polski, do naszych tradycji i kultury, były z nami w codziennych zajęciach w Afryce, a miłość i wiara w Boga krzepiła naszego ducha. Te przeżycia złączyły nas w jedną wielką rodzinę Dzieci Obozów Afrykańskich i zachęciły nas do organizowania co kilka lat spotkań i zjazdów braci afrykańskiej. Osobiście, mam wielkie uznanie i szacunek dla wszystkich przełożonych i wychowawców. Wszystko to, co wartościowego zdobyłam w życiu, im zawdzięczam. Osobom z Czerwonego Krzyża jestem wdzięczna za wielkie zaangażowanie w niesienie nam pomocy, a żołnierzom polskim, za to, że dzielili się swoją skromną porcją z nami. Nasza kierowniczka sierocińca w Afryce, pani Eugenia Grosicka, była jak matka znająca wszystkie troski dzieci. Dla mnie
i mojej siostry była matką, opiekunką, od której zaznałyśmy wiele ciepła i troski. Kiedy odeszła moja mama, miałam sześć lat, ale mocno wierzę, że przez całe życie czuwała nad nami. Tatuś dostał się do wojska i odnalazł brata Alfreda. Brat został przyjęty do szkoły Junaków. Cała nasza rodzina wydostała się z nieludzkiej ziemi rosyjskiej.

Afrykańskie domki, w których początkowo mieszkały polskie dzieci podczas II wojny światowej.

Afrykańskie domki, w których początkowo mieszkały polskie dzieci podczas II wojny światowej.

Stojące dzieci utworzyły napis: POLSKA

Stojące dzieci utworzyły napis: POLSKA

Czy ojcu udało się nawiązać kontakt także z Panią i siostrą?

Tato poszukiwał nas przez Czerwony krzyż i odnalazł mnie i siostrę w Afryce. Po przybyciu do sierocińca w Tangeru otrzymałam od niego list, była to miła wiadomość i prezent na gwiazdkę Bożego Narodzenia 1942 roku. List ten towarzyszył zawsze w naszej wędrówce, we wszystkich miejscowościach, do których byliśmy transportowani. W każdej z tych miejscowości byliśmy rejestrowani, by poszukujące rodziny mogły się z nami skontaktować i odnaleźć nas.

A co wówczas działo się z tatą, gdzie przebywał?

Tato był w Katyniu, też mógł zginąć tak jak inni oficerowie, ale został wywieziony na półwysep Kola do Murmańska i tam zastała go amnestia. Wówczas tato i inni Polacy tam przebywający, rozpoczęli wędrówkę do tworzących się polskich oddziałów. Tato dowiedział się, że zostałyśmy oddane do sierocińca i szukał nas. Kiedy  jechał dołączyć się do wojska, po drodze odłączył się od oddziału i dotarł do miasteczka, w którym był sierociniec. Tam znalazł brata. Zabrał go i razem próbowali znów dołączyć do transportu, który jechał do armii, przez Czerwony Krzyż. Poszukiwał mnie i siostry. W Rosji, Czerwony Krzyż, kontaktował się
z rodzinami, a gdy dowiedziano się, że tato nas poszukuje, wysłano za nim gończy z list z informacją, gdzie jesteśmy. Ojciec został powiadomiony o tym, że wyjechałyśmy do Persji. Spotkaliśmy się z tatą dopiero po wojnie w Anglii, w 1948 roku.

Kiedy wojna się skończyła, powstała pustka. Żołnierze nie chcieli wracać do Polski komunistycznej. Szukającym miejsca osiedlenia się, pomocy udzieliła Wielka Brytania. Anglicy pomagali zarówno żołnierzom, jak i ich rodzinom. Kto nie miał zamiaru wracać do Polski, ten znalazł miejsce zamieszkania w Anglii lub miał możliwość wyjazdu do wybranego kraju.

Jak ułożyły się losy Pani rodziny w Wielkiej Brytanii?

Na Wyspy Brytyjskie dotarłam w 1948 roku do Southampton, miałam wówczas 18 lat. Płynęliśmy około 3 tygodni angielskim statkiem. Wtedy już znaliśmy język angielski, bo mieliśmy lekcje w szkole w Afryce.

 Tato do Anglii dotarł trochę wcześniej. Był zakwaterowany w likwidacyjnym obozie wojskowym i tam nas skierowano. Niestety, po przyjeździe do Wielkiej Brytanii, tato prawie dwa lata przebywał w szpitalu, a my zostałyśmy znów prawie same. Druga żona ojca została w Rosji i do Polski wróciła dopiero w 1946 roku. Trudno mi opowiadać o emocjonalnym przeżyciu pierwszego po latach spotkania z tatą. Płynęły łzy radości, że Bóg pozwolił nam znów się spotkać. Nie potrafię tego ująć słowami i zostawiam to dla każdego, kogo zainteresuje przekazana przeze mnie historia. Te przeżycia kształtowały mój charakter
 i wartości życiowe, które przekazałam swoim dzieciom.

Tato był przeznaczony do pracy w hostelu, gdzie mieszkali górnicy w Ceshire, więc znów nie mógł się nami zajmować. Do Anglii dotarł brat, który ukończył szkołę Junaków w Palestynie i początkowo podjął pracę na statku. Z nim również nie mogłyśmy się spotkać bezpośrednio po dotarciu do Wielkiej Brytanii. Jeden
 z angielskich majorów, który zajmował się likwidacją obozów, zastanawiał się co z nami zrobić, dwiema dziewczętami, przebywającymi tu bez rodziny. Zainteresował się naszym losem. Siostra miała wówczas 15 lat, a ja 18. Major zaproponował nam pracę w angielskich domach. Teresę przyjęła do pracy
w swoim domu w Epsom siostra majora, a mnie koleżanka jego siostry. Dzięki temu, choć w innych domach, to nie byłyśmy całkowicie rozdzielone, bo domy były blisko siebie. Pobyt w tych domach wiele nam pomógł, zwłaszcza jeśli chodzi o naukę języka angielskiego. Nie brakowało nam również żywności mimo, że wówczas w Anglii jedzenie było na kartki. W tych domach byłyśmy ponad rok. Bardzo tęskniłyśmy za polskim otoczeniem. Epsom leży blisko Londynu i kiedy miałyśmy dzień wolny, to mogłyśmy gdzieś pojechać. Często jeździłyśmy do Londynu i zatrzymywałyśmy się przy polskim ośrodku „Biały Orzeł”. W Afryce należałam do harcerstwa. Włączyłam się do życia harcerskiego w Londynie i gdy była zbiórka harcerska, brałam dzień wolny, by w niej uczestniczyć. Następnie, wraz z siostrą, przeprowadziłam się do Bermingham. Znalazłyśmy pracę
w Polonijnym Domu. W międzyczasie, brat wrócił z pracy na statku i zamieszkał w Londynie. Spotykaliśmy się. Po jakimś czasie Alfred zaoferował nam pomoc
 w wynajęciu pokoju w Londynie i wróciłyśmy, mieszkaliśmy w dzielnicy Clapham South. W tej dzielnicy Londynu, w polskim kościele, zawarłam sakrament małżeństwa. Kiedy po ślubie wraz z mężem wynajęliśmy dom, zaproponowałam, by siostra zamieszkała z nami i przez pewien czas została u nas. W Anglii przeżyłam dwadzieścia lat. Urodziłam troje dzieci, syna Jurka, córki Wandę
 i Jadwigę .

Jak to się stało, że przeprowadziła się Pani do Kanady?

Mój mąż, kiedy wrócił z wojny, ukończył w Londynie Uniwersytet Polski,
a następnie politechnikę Battersea i został inżynierem. Był wysłany na delegację do Pakistanu, gdzie pojechaliśmy całą rodziną. Byliśmy tam rok. Część ludzi
w Pakistanie żyje w sposób, jaki trudno sobie wyobrazić, by tak żyć… Choć jeśli ktoś przeżył czas wojny w Rosji, to już nic go nie raziło. W Pakistanie była wysoka klasa społeczna, średnia i biedna. Najbiedniejsi ludzie budowali szałasy mieszkalne przy ulicy. W tych bardzo prowizorycznych „mieszkaniach” spali
 i jedli.

Wróciliśmy do Anglii, do naszego domu. Mąż dostał pracę w Kanadzie, ja prawie przez dwa lata zostałam z dziećmi w Anglii, zanim przyjechałam do Kanady wraz z dziećmi w 1968 roku. Mąż mojej siostry Teresy, również otrzymał pracę
w Kanadzie. Siostra dotarła do Kanady rok wcześniej niż ja. Brat został w Anglii
i tam mieszkał do końca życia. Mój tato wrócił do Polski i zmarł
w rodzinnych stronach koło Sieradza.

Czy łatwo było zaaklimatyzować się w nowym kraju?

Przemieszczaliśmy się i dlatego łatwo mi było przyjąć nowy kraj. Nigdy nie żałowałam decyzji związanej z przeprowadzką. W Kanadzie mój mąż zmarł
i w 1984 roku ponownie wyszłam za mąż. Mój drugi mąż czynnie udzielał się
 w organizacjach polonijnych, był dobrym organizatorem. Udzielał się
w Kongresie, w Fundacji Reymonta, której był współzałożycielem.

Mam trójkę dzieci – wszystkie mieszkają w Kanadzie. Syn jest najstarszy i najlepiej z rodzeństwa mówi po polsku. Jestem szczęśliwa i dumna, że wychowałam troje dzieci, syna Jurka oraz córki: Jadwigę i Wandę. Cieszę się, że moje dzieci ukończyły studia i zajmują poważne stanowiska państwowe.

Wiele razy podróżowałam do Polski, przede wszystkim często odwiedzałam Skarżysko Kamienną.

Dzisiaj, w podeszłym wieku, widzę moją przeszłość życiową jak przez mgłę… Człowiek może wytrzymać głód, nędzę, choroby, ale tylko wtedy, gdy mocno wierzy w Opatrzność Bożą i pomoc Matki Najświętszej, która czuwa nad nami. Czytelników proszę: przekażcie młodym pokoleniom przeżycia dzieci
z sierocińców Afryki, które zostały wyrwane z ziemi rosyjskiej i ziemi polskiej przesiąkniętej krwią.

Delegacja z Polski na Konkurs recytatorski W Reymonta podczas zwiedzania Uniwersytetu Ontario Instytutu Technologii w Oshawie odprowadza profesor. J Bruce Hurley . Aniela Lasek – pierwsza z lewej strony, mąż Stanisław Lasek – ówczesny Kurator Fundacji, pierwszy z prawej strony.

 

Podczas spotkania opłatkowego w polskim domu im. Mikołaja Kopernika, od lewej strony: s. Bogusława Trus oraz Aniela Lasek wraz z mężem Stanisławem.

 

Aniela Lasek & s. Halina Pierożak

Aniela Lasek & s. Halina Pierożak wDomu Kopernika. Toronto, 09.02.2023 r.

 

Dziękuję za rozmowę

 siostra Halina Pierożak, Misjonarka Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej

30. 05. 2021r

Aniela Lasek wyraziła zgodę na publikację ww. wywiadu

Leave a Reply