Polacy, mówiąc ogólnie, i jakby rozejrzeć się dookoła bardziej uważnie, bardziej dociekliwie, bardziej wnikliwie – znają się co najmniej na kilku rzeczach. Oczywiście amatorsko, bo zawodowo, każdy zna się doskonale na tym, czego się kiedyś w szkołach nauczył. A więc znamy się amatorsko między innymi na grzybach, na medycynie, na meteorologii, sporcie, a najbardziej na polityce. Jak bardzo znamy się, czy też raczej, jak bardzo nie znamy się (jako grupa narodowościowa), innymi słowy, jak bardzo nie znamy się niestety na grzybach, można dowiedzieć się z przekazów medialnych.
Historia sprzed kilku lat. 6-letni Tomek – biorąc pierwszy-lepszy przykład z brzegu – ze wschodnich rubieży Ojczyzny – po skonsumowaniu sromotnika wyladował w trybie nagłym (chodziło o zagrożenie życia) w szpitalu. Stan chłopca, dzięki szybkiej, fachowej i zdecydowanej akcji lekarzy, z czasem się poprawiał, lecz do końca już będzie musiał żyć z przeszczepioną wątrobą. Miejmy nadzieję, że szybko wraca do zdrowia, podobnie jak wiele innych ofiar zatruć niejadalnymi, czyli wręcz trującymi grzybami. Statystyki zatruć grzybami są zatrważające. W wielu szpitalach, pod koniec grzybowego sezonu brakuje miejsc na wydziałach toksykologicznych. Także funduszy na prowadzenie terapii. Ale cóż na to poradzić – mocium panie, jak mawial Aleksander Fredro w strofach “Zemsty”.
To tradycja w Lechistanie
– grzybobranie – mocium panie.
Tak jest, to nasze polskie grzybobranie, ten ceremoniał cały, te ceregiele, celebrowanie, do lasu chodzenie, borowików wypatrywanie, potem przebieranie, a suszenie, a w torebki papierowe utykanie, a marynowanie i doraźne smażenie, to iście wielka narodowa tradycja, to część obrzędu ludowego – można powiedzieć; tradycja mocna i stara, stara jak… starość chyba. Weźmy bożonarodzeniowe święta. Trudno nam wierzącym i niewierzącym wyobrazić sobie Wigilię bez grzybów suszonych w barszczu albo w bigosie? Nie do pomyślenia! A bez uszek? Bez pierogów? Bez grzybów w sosie? Zapomnieć! Inne kraje (przynajmniej poza wymienionymi poniżej) sprawę rozwiązały w prosty sposób: grzyby… to pieczarki hodowane na farmie i do kupienia w supermarketach. 100% gwarancji! Co prawda można w tych supersklepach znaleźć także paczkowane grzyby (z fermy) portobello, coś jak nasza rodzima kania. W innych krajach nikt na grzyby (po grzyby) do lasu nie chodzi, bo nikt, za wyjątkiem grupki naukowców na grzybach sie nie zna. I wie, że się nie zna. A my się znamy, więc do lasu chadzamy, więc grzybki, podgrzybki zbieramy, więc zajadamy się, więc zatruwamy się. A, żeby nie dać się zatruć – siup! pod grzybka. Albo pod podgrzybka… Na zdrowie!
Satyryk znany z najbardziej basowego basu, lecz już dzisiaj mniej znany, pierwszy tłumacz tekstow kanadyjskiego pisarza i poety Leonarda Cohena oraz propagator jego piosenek, Maciej Zembaty (autor m.in. tekstu śpiewanego do jednego z nokturnów F. Chopina, tzw. marszu pogrzebowego), najbardziej zapamiętany z humoru ponurego raczej, miał swego czasu na antenie Polskiego Radia cotygodniową audycję pt: “Rodzina Poszepszynskich”. W jednym z tych programów opowiadal, w jaki sposób stracił rodzinę. Otóż cała jego familia wybrała się w piękny, słoneczny, wrześniowy dzień do Puszczy Kampinoskiej. Na grzyby oczywiście. Podczas wyprawy mały M. Zembaty dokazywał tak bardzo, tak bardzo dał się ciotkom, wujkom, a i rodzicom we znaki, że ojciec już w lesie oświadczył, iż za karę, za to że Maciuś był niegrzeczny, na kolację nie będzie jadł grzybów. No i tak został sierotą.
Dawno temu w Szwecji, kiedym w czasach studenckich żeglarsko penetrował bałtyckie wybrzeża, mógł byłem zbierać kurki, kozaki i maślaki niemalże prosto z jachtu, stojącego na kotwicy metr czy najwyżej dwa od skalistych brzegów, pośród słynnych skandynawskich szkierów, w postaci bezliku granitowych, wygładzonych przez lodowiec wysepek, porozrzucanych jakoby kleksy w kajecie sztubaka. Ludność miejscowa nie zdawała sobie widocznie sprawy z bogactwa, jakie jej Matka Natura za pośednictwem runa leśnego podrzuciła. Swoją drogą, to ich – znaczy się tych tubylców – zdążono już nauczyć, iż nie należy podnosić z ziemi tego, czego się nie zna, a przynajmniej pewnym się nie jest.
Inny przykład z Kanady. A’propos L. Cohena, hm… Mieszkając w Toronto przez kilkanaście lat, jeździlem na grzyby, a jakże! Najchętniej na Bruce Peninsula, półwysep oddzielający przeuroczą i nader rozległą, a jakże bogatą w zatoczki, podzatoczki, wyspy i wysepki zatokę Georgian Bay od głównej części Jez. Huron. Już przed samym prawie czubkiem półwyspu skręcało się z Hwy 11 w kierunku zachodnim, by po kilku dosłownie kilometrach, znaleźć się w rejonie terenów kempingowych, malowniczo usytuowanych pośród raczej iglastego i rzadko porośniętego lasu. A może był to las mieszany?…
Wystarczyło tylko bardziej zagłębić się w zacienioną głuszę, aby po chwili, niemalże natychmiast, natknąć się na rydza. Zaraz potem na drugiego rydza, a tuż obok na kolejnego, na następnego i jeszcze jednego. Na mnóstwo rydzów! Na rydzową wręcz plantację!
Na kolację, na tymże biwaku, były oczywiście rydze smażone krótko na maśle – minutka z tej i minutka z drugiej strony. A także rydze duszone w śmietanie, w zbiorczym kociołku nad ogniskiem. Mniam, mniam! Większa część rydzów przywiezionych do domu, znalazła się w stanie surowym i zasolonym w kamionkowych naczyniach, natomiast cała reszta została zamarynowana w słoikach.
W innym zaś miejscu, ponad 100 km na wshód od Toronto, w okolicach Kingston, gdzie bez żadnych grzybiarskich planów „zapuszczyliśmy” się w las kilkuosobowa grupa, aby tylko ot tak sobie pospacerować, napotkaliśmy przed sobą grupkę włoskich grzybiarzy. Ciekawe, że nie zbierali zielonek ani opieńków ani też surojadek, lecz chyba jakieś inne grzyby, nam Polakom zupełnie nie znane. Wróciliśmy do stolicy Ontario z kilkoma – bez przesady – kilogramami świeżych gąsek, podgrzybków czy też zielonek, których Wlosi nie wiadomo dlaczego nie chcieli., a które znakomicie nadają się do smażenia, a przede wszystkim na marynaty. Podobna historia miała miejsce w północnych okolicach jez. Rice, kilkadziesiąt kilometrów od Toronto. Tym razem podążaliśmy za Portugalczykami. I też zbierali grzyby nam nie znane, pozostawiając te, którym Polak (jak żywemu) nie przepuści. Podobnie, jak Włosi, pozostawiali m.in. kanie, surojadki czy gołąbki.
Tutaj, w Michigan, jeździłem na grzyby w okolice Tawas, na “kciuku” stanu, na jasnożółte, z artystycznie pomarszczonymi kapeluszami kurki. Nagle pojawiło się wspomnienie – na myśli jajecznica z kurkami, albo sandacz właśnie wyciągnięty z wody, smażony z tam znalezionymi kurkami, na biwaku nad Georgian Bay…
Ech, nazbierałby człek ciemnobrązowych borowików, jak te w Borach Tucholskich w okolicy Tucholi, niedawno zdewastowanych przez nawałnice. Te najszlachetniejsze z grzybów, znajdowałem na niewielkiej połaci młodego zagajnika świerkowego, nieopodal domu gospodarza, prowadzącego gospodarstwo agroturystyczne. A w dół, gdy się schodziło do rzeki, na rozległej łące, w dość ciasnym zakolu Brdy, gdzie koryto rzeki zwężało się raptownie i zmieniało w bystrze, odsłaniając wypłycenie po drugiej stronie, czekały wśród traw szczupłe, białopienne kozaki o czerwonych kapeluszach, jakby przynależność do lepszej klasy podkreślając. Na tej łące kosząc trawę, kosiło się grzyby…
Grzyby, to temat na pracę habilitacyjną co najmniej. Grzyby to sprawa poważnej wagi, bo sprawa to narodowa. Właściwie to sprawa wielonarodowa, z tym że w Polsce chyba najbardziej. Ale i w Portugalii, ale i we Włoszech. Może więc wynieść grzyby na fora europejskich dyskusji…?
„Pan Tadeusz” – Adam Mickiewicz
Grzybów było wbród: chłopcy biorą krasnolice,
tyle w pieśniach litewskich sławione lisice,
co są godłem państwa, bo czerw ich nie zjada
i dziwna, żaden owad na nich nie usiada.
Panienki za wysmukłym gonią borowikiem,
którego pieśń nazywa grzybów pułkownikiem.
Wszyscy dybią na rydza; ten wzrostem skromniejszy
i mniej sławny w piosenkach, za to najsmaczniejszy,
czy świeży, czy solony, czy jesiennej pory,
czy zimą. Ale Wojski zbierał muchomory.
Inne pospólstwo grzybów pogardzone w braku
dla szkodliwości albo niedobrego smaku;
lecz nie są bez użytku, one zwierza paszą
i gniazdem są owadów i gajów okrasą.
Na zielonym obrusie łąk jako szeregi
naczyń stołowych sterczą: tu z kręgłymi brzegi
surojadki srebrzyste, żółte i czerwone,
niby czareczki różnym winem napełnione;
koźlak jak przewrócone kubka dno wypukłe,
lejki jako szampańskie kieliszki wysmukłe,
bielaki jako krągłe, białe, szerokie i płaskie,
jakby mlekiem nalane filiżanki saskie,
i kulista, czarniawym pyłkiem napełniona
purchawka, jak pieprzniczka – zaś innych imiona
znane tylko w zajęczym lub wilczym języku
od ludzi nie ochrzczone; a jest ich bez liku.
Poza tym, na grzybach, przynajmniej tak, jak Adam Mickiewicz, nie znam się. Na meteorologii znam się o tyle, iż potrafię powiedzieć, że będzie padało, gdy widzę nisko fruwające jaskółki. Na medycynie zaś… ech, obyśmy tylko zdrowi byli.
Cezary Janus
*) tytul piosenki Kabaretu Starszych Panow