Skip to main content

Poradnik psychologiczny dr Janusza Wróbla

Zazwyczaj przychodzimy na świat jako owoc miłości naszych rodziców. Upływa trochę czasu, zanim przekroczymy uczucie zjednoczenia z osobą (najczęściej mamą), która opiekuje się nami od momentu urodzenia i poczniemy kształtować poczucie odrębności. Dziecko, które odkryje w sobie znamię indywidualności, zaprzestanie prób dotknięcia nosa swego odbicia w lustrze – tylko stojąc przed zwierciadłem, dotknie swojego noska. “Okropny” dwulatek nie będzie mógł nacieszyć się frajdą, płynącą z używania słowa nie, będącego właśnie wyznacznikiem tego, że jest osobnym człowiekiem. Minie dekada w życiu dziecka, gdy znowu odezwie się silnie potrzeba zaznaczenia, że jest się odrębną osobą od swoich rodziców. Rebeliancki nastolatek będzie próbował udowodnić, że jest kimś innym, niż ustanawiający reguły dorośli; więc nawet jeśli jeszcze nie wie, w co naprawdę wierzy i czego chce, na wszelki wypadek da wyraźnie znać światu, że nie jest to to, czego chce mama i tata.

Potem nasz wyrosły, ale niedorosły jeszcze osobnik poczuje, że świat kręci się mu w głowie, gdy widzi tę jedną dziewczynę, która jest ważniejsza niż 8 miliardów innych ludzi. Będzie pragnął patrzeć na nią najczęściej, jak się da i spędzać z nią tyle czasu, ile tylko to możliwe. Naraz odrębność, o którą tak walczył nasz bohater, przestanie się liczyć – zastąpi ją pragnienie zjednoczenia się z ukochaną. I przyjdzie moment, gdy do tego zespolenia z drugim człowiekiem dojdzie, i kiedyś z tej bliskości – z tego przekroczenia własnej unikalności, z boskim przyzwoleniem, pocznie się nowy człowiek. I historia się powtórzy…

Nasze postępowanie często jest motywowane sprzecznymi intencjami. Z jednej strony mamy potrzebę indywidualizacji, z drugiej – doświadczamy nieodpartej tęsknoty zjednoczenia się z czymś, co przekroczy osamotnienie, wynikłe właśnie z poczucia odrębności. Dążymy więc do przekroczenia swej osobności i scalenia się z drugim człowiekiem, Bogiem, naturą lub ideą, w którą wierzymy i którą popieramy. Popycha nas do tego przyrodzona potrzeba miłości.

W mojej praktyce często spotykam małżeństwa, które borykają się właśnie z dylematem wynikającym z opisanej sprzeczności. Przychodzą do mnie dwa osobne, często na siebie obrażone ja spoza których nie widać my. A przecież to właśnie dla tego MY kobieta i mężczyzna zdecydowali się kiedyś poślubić się nawzajem. Cóż zatem się stało, że fizyczna i psychiczna wspólnota przestała cieszyć i zaczęła uwierać?

Otóż, kiedy początkowo nienasycona potrzeba nieustannego bycia razem została zaspokojona poprzez stworzenie rodziny i zamieszkanie razem, odezwała się ponownie tęsknota za zachowaniem i zamanifestowaniem swojej osobności. Na szczęście dla osób, żyjących we wspólnocie małżeńskiej, oba te pragnienia nie muszą się wykluczać; mało tego, mogą się wręcz uzupełniać. Jak to osiągnąć?

Przede wszystkim trzeba pamiętać, że bycie razem oznacza zgodę na ciągłe poszukiwanie kompromisów. Zawarcie związku małżeńskiego nie oznacza wejścia na arenę sportową, gdzie trzeba dowieść swojej wyższości; przeciwnie – jest jednoznaczne z otrzymaniem powołania na bycie członkiem zespołu, który gra do tej samej bramki. O ile łatwiej ją strzelić, kiedy dostaje się dobre podanie; o ile prościej zająć się rozgrywką w środku boiska, kiedy się wie, że można liczyć na obrońcę; o ile łatwiej przeżyć emocje rzutu karnego, gdy ma się dobrego bramkarza. Z drugiej strony możemy sobie wyobrazić absurdalną sytuację, gdy zawodnicy tej samej drużyny próbują odebrać sobie piłkę… Tak właśnie zachowujemy się, gdy w obliczu zagrożenia, kryzysu lub innych przeciwności losu, skupiamy się na wzajemnym oskarżaniu, przerzucaniu odpowiedzialności lub usiłowaniu postawienia na swoim, po prostu tylko dlatego, by mieć rację. Trudno oprzeć się tutaj przypomnieniu starej prawdy, że zgoda buduje, niezgoda rujnuje.

Prawdziwa troska o zachowanie indywidualności w związku opiera się nie na współzawodnictwie, lecz na ciągłym poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie – w jaki sposób mogę spożytkować właściwe mnie tylko szczególne talenty, umiejętności, doświadczenie, kreatywność i inteligencję dla wspólnego, rodzinnego dobra? Jak mymi unikalnymi cechami charakteru mogę życie razem uczynić lepszym i pełniejszym – jak mojego współmałżonka mogę uczynić szczęśliwszym (a warto podjąć taki wysiłek, bo przecież łatwiej żyć z osobą zadowoloną z życia)? I wreszcie równie ważna kwestia: co zrobić, by moje ułomności, wady, złe nawyki nie psuły zbytnio jakości życia razem? Dlatego zachęcam do zadania sobie czasem i takiego pytania: jak to jest być MOIM mężem, MOJĄ żona – spróbować wyjść poza ja i pomieszkać trochę w ty, czego Czytelnikom na nadchodzące Walentynki i nieustanne miodowe miesiące życzę.

Nieustanne? – zapytacie. Tak – odpowiem – bowiem, jak ktoś pięknie powiedział: małżeństwo polega na tym, że zakochujemy się ciągle na nowo, lecz w tej samej osobie.

Leave a Reply