Z Teofilem Lachowiczem, redaktorem „Weterana”, rozmawia Marek Ruszczyński
– Stowarzyszenie Weteranów Armii Polskiej w Ameryce (SWAP) powstało ponad 100 lat temu, aby pomagać żołnierzom Błękitnej Armii. A jakie ma cele dzisiaj?
– Między innymi kontynuowanie tradycji żołnierzy z I i II wojny światowej, którzy walczyli o wolną i niepodległą Polskę. A przy okazji pomagać weteranom i członkom SWAP, którzy są w najtrudniejszej sytuacji.
– Kto odwiedza siedzibę Waszej organizacji?
– Odwiedzają nas wszyscy zainteresowani. Przychodzą ci, którzy interesują się historią. Przychodzą tacy, którzy tylko głowę zawracają i zabierają czas. Są filmowcy, naukowcy, archiwiści. Niektórzy przechodzą ulicą, przeczytają napis „Polish Army Veterans of America” i wstępują do nas. Przychodzą Polacy, Amerykanie, różni ludzie.
– Przez ponad 100 lat organizacja się zmieniała. Jednak praktycznie przestaje istnieć w Chicago i okolicy. Nie ma już Okręgu I SWAP, dochodzą słuchy, że zniknie Placówka 90. Czy da się coś zrobić, aby SWAP przetrwał w tym mieście?
– Muszą się zorganizować ci, którzy byli w wojsku. Obojętne, czy byli w wojsku polskim czy amerykańskim. Muszą mieć udokumentowaną służbę wojskową. Ewentualnie jeśli rodzice byli żołnierzami w II wojnie światowej, albo na przykład dziadek w I wojnie światowej walczył o wolną i niepodległą Polskę, tacy też mogą się zapisać do SWAP. Trzeba się zorganizować. Osobiście w cuda nie wierzę, ale rejon Chicago, samo Chicago, to bardzo duży ośrodek polonijny. I co? Nie ma tam facetów, którzy byli w wojsku? Trzeba się rozejrzeć, musi być minimum pięciu członków i można odtworzyć placówkę, która już istniała. Krok po kroku można odbudować okręg. Wszystko zależy od inicjatywy. Nie trzeba czekać aż manna z nieba spadnie. Samo się nie zrobi.
– Co Zarząd Główny robi, aby SWAP w ogóle trwał? Jaki ma pomysł, aby istniał przez – powiedzmy – kolejne 100 lat?
– Trzeba brać wzory z organizacji amerykańskich. Między innymi otwarto naszą organizację dla potomków żołnierzy z I i II wojny światowej. Po wielkich bojach zdecydowano się otworzyć organizację dla tych, którzy służyli w Ludowym Wojsku Polskim, oczywiście z zastrzeżeniem, że nie działali w służbach i na szkodę narodu polskiego, czyli w SB, Informacji Wojskowej, itd. Były placówki, które powiedziały, że absolutnie nikogo z LWP i w ogóle z PRL nie zapiszą. Tych placówek już nie ma, a te, które zdecydowały się jednak przyjmować żołnierzy z LWP nadal istnieją. Całkiem ładnie działają, nie kultywują tradycji PRL i LWP, tylko żołnierzy z I i II wojny światowej, Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, Armii Krajowej i z września 1939 r. I to działa. Odtworzono na przykład placówkę z żołnierzy polskiego pochodzenia, którzy służyli w armii amerykańskiej. Mamy kategorię członkowską „heritage member”, która obejmuje rodziców, którzy działali w SWAP, albo dziadkowe służyli w Polskich Siłach Zbrojnych lub walczyli w I wojnie. W ten sposób podtrzymujemy działalność organizacji. O tym wszystkim pomyśleli jeszcze weterani II wojny światowej, bo im zależało na tym, aby organizacja istniała. Widzieli, że czas jest nieubłagany, powoli odchodzą i chcieli, aby SWAP nadal działał. Przemyśleli sytuację, dokonali odpowiednich zmian w konstytucji SWAP i dzięki temu organizacja działa. A członkowie Stowarzyszenia Polskich Kombatantów (SPK) twardo dzierżyli pierwotne założenia, bezkompromisowość, wysoko trzymali sztandar niepodległej, nie chcieli na przykład nikogo przyjąć z LWP, mowy o tym nie było. Skończyło się tak, że tej organizacji już nie ma, odeszła po prostu od historii.
– Czy była konkurencja między SPK a SWAP?
– Pewnie, że była, nawet „wojny” toczono.
– Jak to się objawiało?
– Głównie chodziło o stanowiska. SPK miało swoją centralę w Londynie, gdzie mieściła się Światowa Federacja SPK. Emigracja żołnierska po II wojnie rozproszyła się po całym świecie, wyjechali do Argentyny, Stanów Zjednoczonych, Kanady, RPA, Nowej Zelandii czy Australii. We wszystkich tych krajach mieli swoje koła. W Stanach Zjednoczonych wyglądało to trochę inaczej, ponieważ tutaj istniała już organizacja byłych żołnierzy. To był właśnie SWAP, który ładnie i prężnie działał. SWAP otworzył się na weteranów II wojny światowej. Wpierw jednak przyjechali z Londynu głównie działacze a nie „zwykli” żołnierze, to oni prowadzili rozmowy. Chodziło im głównie o to, aby zaliczyć im staż w SPK, jeśli zdecydują się wstąpić, do stażu w SWAP. Z kolei SWAP mówił, że mogą wstąpić, ale na zasadach jakie tu panują. Trzeba się zapisać, poznać organizację od początku, a jeśli kogoś wybiorą na jakieś stanowisko, to będzie awansował w strukturach. Ci z Londynu byli przeważnie wyższymi oficerami, a SWAP był głównie organizacją żołnierską, oficerów mało było. Z Londynu przyjechały tzw. szarże i od razu chciały wejść do zarządu głównego i dowodzić. Tutejsi powiedzieli „nie” i skończyło się tak, że się rozeszli. W 1952 r. powstało Stowarzyszenie Polskich Kombatantów w Stanach Zjednoczonych. Część jednak została w SWAP, nie poparła tych, co tak „wojowali” i nie przeszli do SPK. Tak ta „wojna” wyglądała.
– A były jakieś formy współpracy, na przykład wspólne obchodzenie rocznic?
– Początkowo to wyglądało śmiesznie, bo jedni obchodzili tę samą rocznicę na swojej polance w Oak Ridge, a drudzy swoją, na przykład SPK na polance w Somerville w New Jersey. W latach 70. poszli po rozum do głowy, dogadali się i urządzili pierwsze święto żołnierza w amerykańskiej Częstochowie. To się udało i potem rok po roku stało się to tradycją. Nie obchodzili odrębnie, ale starali się wspólnie robić te uroczystości. Oczywiście, organizowano te obchody na zmianę, raz SPK, raz SWAP. Wszyscy zjeżdżali się razem, spotykali, rozmawiali i – co tu dużo mówić, bo to żołnierze – drinka też wypili.
– Jak było z wyjazdami do PRL?
– SPK miało jasno i wyraźnie postawioną sprawę: żadnych kontaktów z PRL i żadnych wyjazdów do PRL. Za złamanie tej zasady można było z organizacji wylecieć. Natomiast w SWAP wyglądało to inaczej. Kto chciał jechać do Polski, kto chciał odwiedzić rodzinę, to mógł to zrobić. Można to było zrobić, chociaż było zastrzeżenie, aby nie brać udziału w oficjalnych, rządowych i państwowych, uroczystościach i spotkaniach. Ale jeśli ktoś chciał jechać do Polski prywatnie, żadnych konsekwencji z tego powodu nie miał. W SPK ostro podchodzono wobec wyjazdów do PRL.
– Jesteście jedną z nielicznych polskich organizacji z siedzibą na Manhattanie. Czy możemy być spokojni, że będzie tak dalej?
– A jak może być? Nikt z nas nie jest jasnowidzem. Organizacja jest, działa, są członkowie, organizacja funkcjonuje.
– Nie ma zagrożeń?
– Zagrożeń nie ma. Nie jest łatwo zlikwidować taką organizację. Weterani z II wojny światowej pomyśleli i założyli Fundację SWAP. Gdyby organizacja przestała działać, to majątek, który został przejmuje fundacja i realizuje ona cele, które są zapisane w statucie. A cele są takie same, jak dzisiaj.
– Kto jest przewodniczącym fundacji?
– To się zmienia. W tej chwili jest kolega Jerzy Leśniak. On to prowadzi, całkiem dobrze, ma doświadczenie, bo też prowadzi Fundację Nowodworskich. Jest na tym stanowisku niedługo, ale działa dobrze. Zorganizowaliśmy dwa duże wyjazdy młodzieży polonijnej, w ubiegłym roku i obecnym. Były to grupy po około 30 osób. Poznali szlak oręża polskiego, byli we Włoszech, w Austrii, na Węgrzech i oczywiście w Polsce. To jest bardzo fajna sprawa.
– Głośno było ostatnio o Pomniku Rzezi Wołyńskiej, opłaconym przez SWAP, przede wszystkim Okręg II, który ostatecznie stanął w Polsce. Jak była historia tego pomysłu?
– To bardzo długa historia. To był wielki projekt, bardzo złożony, skomplikowany. Walka trwała siedem lat, aby pomnik postawić w Polsce. To jest wielkie dzieło, to jest pomnik monumentalny, bardzo kosztowny. Wszyscy się go bali w Polsce, bali się jak ognia, bo mówił prawdę. To było siedem lat starań, walki i pisania masy listów. Niestety, autor pomnika, mistrz Andrzej Pityński, nie doczekał momentu odsłonięcia tego dzieła.
– Dlaczego wystawienie pomnika trwało tak długo?
– Ze względu na wymowę. Za względu na temat, jakiemu pomnik został dedykowany.
– Komu to przeszkadzało?
– Najbardziej wszystkich bulwersował centralny element pomnika: na trójzębnych widłach nabite jest małe polskie dziecko. Padały sugestie z różnych stron, żeby ten element usunąć. Mówili, że wtedy pomogą postawić pomnik. Mistrz Pityński mówił twardo „nie”. Nasza organizacja też postanowiła, że nie. Dlatego tak długo to trwało. Bo to przyjmowano, jako najbardziej wyrazisty element antyukraiński. Te trójzębne widły, na które nabite jest dziecko symbolizują ukraińskie godło, tryzub. To najbardziej bolało.
– Andrzej Pityński, autor Pomnika Rzezi Wołyńskiej, był blisko związany ze SWAP, był nawet komendantem placówki. Był wybitnym rzeźbiarzem, ale jakim był po prostu człowiekiem?
– Był wielkim polskim patriotą.
– Jakie były inne inicjatywy, które SWAP poparł finansowo?
– Było ich bardzo dużo. Pomnik Czynu Zbrojnego Polonii Amerykańskiej w Warszawie, tzw. Pomnik Błękitnej Armii. Autorem był, oczywiście, mistrz Pityński. Trzy pomniki ofiar obławy augustowskiej – w Suwałkach, Augustowie i Sokółce. To są takie dwie dłonie splecione kolczastym drutem. To nie było dzieło mistrza Pityńskiego, ale Okręg II SWAP pomógł sfinansować. Także Pomnik gen. Władysława Andersa w Cassino we Włoszech. Następnie popiersie generała Andersa, które znalazło się w Muzeum Armii Brytyjskiej w Londynie. Dalej, rzeźba portretowa generała Andersa, która została umieszczona w ambasadzie polskiej w Rzymie.
Jeśli chodzi o popiersie generała Andersa w brytyjskim muzeum wojny, to Okręg II to sfinansował. Trzeba to było szybko robić, bo mistrz Pityński był już bardzo chory. Okręg II wyłożył pieniądze, ale potem Polonia brytyjska się zorganizowała, zebrała kwotę, którą Okręg II wydatkował i nam to zwrócili. Ale myśmy pomogli na tym etapie, kiedy trzeba było natychmiast działać ze względu na stan zdrowia mistrza. On zdążył to jeszcze zrobić.
Pomogliśmy sfinansować pomnik żołnierzy wyklętych w Jaśle na Podkarpaciu. Ten pomnik także mistrz Pityński zaprojektował. Sfinansowaliśmy, oczywiście, wspomniany gigantyczny Pomnik Rzezi Wołyńskiej, który stanął w Domostawie. To tak w największym skrócie. SWAP dobrze dba o żołnierską tradycję.
– Dziękuję.
Rozmawiał: Marek Ruszczyński

Dr Teofil Lachowicz jest absolwentem Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Zielonej Górze, w latach 1977-1990 był nauczycielem historii. Od 1990 roku mieszka w USA. Był wolontariuszem w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku i uczył w Polskiej Szkole im. Jana Pawła II w Maspeth, NJ. Od 1998 roku pracuje jako archiwista w Stowarzyszeniu Weteranów Armii Polskiej w Ameryce oraz jako redaktor miesięcznika “Weteran”. W 2001 roku uzyskał tytuł doktora nauk humanistycznych w zakresie historii na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Zielonogórskiego. Dr Lachowicz jest autorem: “Weterani polscy w Ameryce do 1939 roku”, “100 lat w służbie Polonii. Szkic do dziejów Polskiego Domu Narodowego na Greenpoicie”, “Dla ojczyzny ratowania. Szkice z dziejów wychodźstwa polskiego w Ameryce i inne”, “Polish Freedom Fighters on American Soil”, “Echa z nieludzkiej ziemi” oraz ponad dwustu artykułów w prasie polonijnej w USA, Kanadzie, Wielkiej Brytanii i Polsce.







