Ewolucyjny charakter migracji
Od kiedy ludzkość zeszła z afrykańskich drzew, a już szczególnie gdy hominidy rozpoczęły swój ewolucyjny marsz ku rozwojowi, czyli do formy, którą dumnie określamy dziś homo sapiens, to nieodłącznym elementem wszczepionym w ludzkie geny było przemieszczanie się w ramach poszukiwania lepszych warunków bytowych. Będąc na etapie łowiecko-zbieraczym było to zjawisko dość oczywiste i nieuniknione. Jednak sama idea wiecznego poszukiwania lepszych warunków do przeżycia pozostała w nas już na stałe, mimo że większość z nas preferuje dziś raczej bardziej ustabilizowaną egzystencję.
Kiedy w przeszłości dochodziło do katastrof ekologicznych, wojen, przeludnienia i ubóstwa, zawsze najkorzystniejszym rozwiązaniem była przeprowadzka, czyli migracja. I to działo się nieustannie i w każdym zakątku ziemi od setek tysięcy lat. Można zatem powiedzieć, że homo sapiens – czyli „człowiek myślący” jest również homo advena, czyli „człowiekiem migrującym”. Uściślijmy jednak najpierw kilka terminów: migracja to ogólny ruch ludności z miejsca na miejsce; emigracja dotyczy ludzi opuszczających dany teren, a imigracja zaś to proces zasiedlania ludzi w nowym środowisku. Ta ludzka zdolność i gotowość do migracji dyktowana jest chęcią rozwiązania wielu egzystencjalnych problemów. Często jednak ten jakże naturalny ludzki precedens postrzegany bywa jako zagrożenie i łatwo wykorzystywany jest wtedy przez populistycznych demagogów, którzy jednak nie za bardzo orientują się w ekonomicznych walorach migracji. Skąd jednak dzisiaj takie coraz mocniejsze uprzedzenia i niezwykle podatny grunt do antyimigracyjnych narracji i to nawet wśród ludzi, którzy bardzo często sami są imigrantami lub mają imigracyjne korzenie, co np. w Stanach Zjednoczonych jest raczej powszechną normą. Jakże nieprzyjemnie zaskoczyło mnie kiedyś, gdy przebywając na kolacji wśród pierwszego pokolenia polskich imigrantów tutaj w Michigan, nasłuchałem się ich antyimigracyjnej „propagandówki” odnośnie zagrożenia ze strony imigrantów. Zaskakujące było, że ludzie, którzy sami przybyli tutaj „za chlebem” i często nawet swój imigracyjny status musieli „prostować” przez sfabrykowane małżeństwa, obecnie tak wylewnie potępiali nową imigrację swoim bardzo koślawym angielskim. Wymyślone przy tym powody, jak odbieranie przez imigrantów dostępu do pracy czy (niby) powszechne nadużywanie przez nich pomocy społecznej, jakże dziwnie brzmiało, gdy sami często korzystali z imigracyjnej taniej siły roboczej w swoich
„businessach” oraz gdy sami przez lata wykorzystywali państwową pomoc.
Główną przeszkodą w relokacji migracyjnej jest w dzisiejszych czasach system ograniczeń w możliwości przemieszczania się narzuconych przez państwo, skąd ludzie starają się wyemigrować lub państwa, do których chcą się przeprowadzić. Większość argumentów przeciwko imigracji opiera się na zmitologizowanej idei prawdziwej i czystej tożsamości narodowej – co oznacza, że tylko niektórzy ludzie „przynależą”, a inni oczywiście już nie. Wątpliwe identyfikatory – takie jak religia lub kolor skóry – są demagogicznie wykorzystywane do decydowania o roszczeniach sobie niezbywalnych praw do ziemi, chociaż w przypadku np. Stanów Zjednoczonych brzmi to niezwykle hipokrytycznie. Takie uprzedzenia mają jednak długie korzenie ewolucyjne. Można zatem powiedzieć, że w naturze ludzkiej istnieje pewien dialektycznych dysonans: z jednej strony wszyscy jesteśmy migrantami, ale z drugiej jednak strony, gdy tylko uda nam się zbudować pewną egzystencjalną stabilizację, bardzo łatwo popadamy w antyimigracyjną retorykę, czego przykład właśnie zaprezentowałem w poprzednim paragrafie.
Ludzie bardzo często są niezwykle podejrzliwi i nieufni wobec jakichkolwiek obcych i przez to łatwo dają się przekonać (przede wszystkim przez głośne narracje populistyczne), że ludzie z innych miejsc nie są godni lub nie zasługują na korzystanie z zasobów, które mogłyby być dostępne dla imigrantów w nowym środowisku. Mentalność plemienna wyrobiła w ludziach oczekiwaną gotowość wzajemnego polegania na sobie wyłącznie w swojej grupie społecznej jako ważny lub nawet konieczny element dla przetrwania. Ludzie zawsze należą do swojego plemienia i w tych plemiennych ramach zasługują na jego bezpieczeństwo i inne socjalne korzyści wynikające z tej przynależności. Od urodzenia ludzie świadomie i podświadomie uczą się norm społecznych swojego plemienia. Dzięki temu inni członkowie grupy mogą przewidywać zachowanie swoje oraz członków grupy i ufać, że każdy będzie działać w interesie wszystkich.
Tak więc lojalność plemienna opiera się na byciu insiderem, który musi chronić zasoby plemienia przed osobami z zewnątrz. To uprzedzenie do grup zewnętrznych jest wyuczone już od wczesnego dzieciństwa i jest głęboko zakorzenionym wzorcem poznawczym. Ludzie potrafią łatwo wczuć się w innych członków swojej grupy, jednak osoby spoza tej grupy nie podlegają tym samym aktom empatii. Identyfikując w ten sposób grupy zewnętrzne, każdy członek grupy może w prosty sposób określić parametry grupy wewnętrznej i zapewnić większe bezpieczeństwo dla siebie w ramach tej konkretnej grupy.
Im bardziej ludzie są do siebie podobni w danej grupie i im bardziej przypominane im jest ich wspólne pochodzenie kulturowe, tym ważniejsze stają się znaki identyfikacyjne i normy społeczne. Ludzie mają tendencję do podkreślania wszelkich drobnych różnic – takich jak rytuały, religie i jedzenie – i tworzenia tożsamości grupowej poprzez historie, które obsadzają ich wyłącznie w roli tej prawej tj. prawidłowej strony konkurującej z innymi grupami. Te przekonujące narracje kontrastu aksjologicznego „my (dobrzy) oni (źli)” mogą być nawet skutecznym sposobem do skłaniania społecznie podobnych w sumie jednostek do zabijania się nawzajem wyłącznie na podstawie przynależności do przeciwstawnych grup. Dlatego propagandowe formy odczłowieczania outsiderów są bardzo skutecznym i często stosowanym środkiem antagonizacji. Przykład tego widzimy bardzo wyraźnie w ostatnich prawie czterech latach podczas trwającej agresji Rosji na Ukrainę, czy w strefie Gazy.
Kiedy grupa czuje się zagrożona, to wtedy właśnie członkowie tej grupy najmocniej angażują się w obronę swoich zbiorowych interesów plemiennych i tzw. wartości. I to niestety ta dokładnie dynamika grupowa oferuje politykom cyniczny sposób wzmacniania instytucji narodowych i utrzymywania spójności politycznie zróżnicowanych społeczeństw poprzez tworzenie konkurencji aż do wyraźnych finalnie konfliktów z innymi grupami. Jednak zagrożenie w większości dzisiejszych narodów nie ma charakteru wyłącznie zewnętrznego. Zagrożeniem są bardzo często wewnętrzne podziały społeczne i nierówności – między bogatymi i biednymi, starymi i młodymi, wiejskimi i miejskimi, wykształconymi i niewykształconymi. Różnice przynależności partyjnej jeszcze silniej i wyraźniej podkreślają te podziały, stawiając oponentów jako jednoznacznych zdrajców narodowych wartości i interesów. Wyszukiwanie wewnętrznych wrogów i określanie pewnych grup w ramach tego samego społeczeństwa np. ludźmi drugiego sortu lub nawet zdrajcami narodu, jest bardzo często używanym narzędziem przez populistycznych polityków, by na starożytnej zasadzie divide et impera („dziel i rządź”) utrzymywać się przy władzy, lub do niej dążyć.
Wielkim paradoksem ludzkiej kultury jest to, że podczas gdy ludzie są przygotowani do ekskluzywnej plemienności, polegają jednocześnie na międzyplemiennej współpracy w celu wymiany idei, zasobów i genów. To sama już natura ludzka daje podstawowe kwalifikacje do kontaktów z obcymi, a używanie dobrze dopracowanych strategii społecznych umożliwia współpracę między grupami. Na przykład ponad połowa ludzi na świecie jest dwu lub wielojęzyczna, co w naturalny sposób otwiera możliwości kooperacyjne z innymi grupami. Istnieją miliony międzygrupowych rodzin. Cała ludzkość jest splątana międzygrupowymi przodkami w ciągu zaledwie kilku pokoleń, nawet jeśli nie ujawnia się to od razu w czyimś wyglądzie lub odcieniu skóry.
Ludzkie struktury społeczne ewoluowały w złożoność, gdy populacje rosły od grup łowców-zbieraczy do większych osiadłych wiosek. A te z kolei luźno łączyły się z sąsiednimi wioskami. Takie pierwotne sojusze pomagały ludziom przetrwać trudności, wyżywić się i bronić. Tak utworzone społeczeństwa rozwijały się hierarchicznie: kilka wiosek łączyło się pod jednym wodzem, kilku wodzów było następnie łączonych pod dowództwem jeszcze wyższego wodza i tak dalej. Rozwój dokonywany był przez dodawanie kolejnych wiosek, a wraz z nimi tworzyły się kolejne warstwy hierarchii.
Ta złożoność społeczna umożliwiła szersze działanie zbiorowe. Wioski organizowały się wokół miast targowych zgrupowanych dla celów podatkowych, aby dostarczać armii lub siłę roboczą do żniw lub budowy infrastruktury. Ludzie w dużej mierze organizowali się sami, a przywódcy niewiele faktycznie rządzili. Przywódcy zajmowali się głównie sprawami wojennymi – albo w celu zdobycia większej ilości terytoriów, albo utrzymania tych terytoriów, które już posiadali.
Ludzie definiowali się “pionowo” przez to, kim byli ich władcy. Ziemia, na której mieszkali, stawała się własnością władcy, który nabywał ją przede wszystkim przez podbój, dziedziczenia lub małżeństwa. Tak skonstruowane społeczeństwa poprzez sojusze lub terytoria były niejasno określone, a zatem bardzo często zmienne i często podlegały różnym jurysdykcjom w różnych celach. Zalążki zmian pojawiły się dopiero w 1648 roku, kiedy w północnych Niemczech podpisano traktaty pokojowe po wojnie trzydziestoletniej (tzw. Pokój Westwalski), które zakończyły (lub przynajmniej w swej intencji miały zakończyć) wieki wojen w Europie. Istniejące królestwa, imperia i inne podmioty polityczne zostały uznane za “suwerenne”. Co znaczyło, że żadne z nich nie miało ingerować w wewnętrzne sprawy pozostałych. Jednak te suwerenne państwa były definiowane przez drzewa genealogiczne ich przywódców, a nie przez tożsamość narodową ich narodów.
Rewolucje końca XVIII wieku stworzyły pierwsze państwa narodowe zdefiniowane przez tożsamość narodową ich obywateli, a nie przez rody ich władców. W 1776 roku 13 kolonii Stanów Zjednoczonych Ameryki ogłosiło niepodległość od Wielkiej Brytanii. W Ameryce Łacińskiej rewolucje zostały zapoczątkowane przez Kreoli – potomków europejskich kolonizatorów – którzy chcieli niezależności i niepodległości spod hiszpańskiej kontroli. Zanim francuscy rewolucjoniści stworzyli swoje państwo narodowe, prawie nikt we Francji nie uważał się wtedy jeszcze za Francuza, a tylko około 10% potrafiło mówić w języku określanym jako francuski. Dopiero końcowe lata XIX wieku wraz z unifikacją małych księstw niemieckich i włoskich w ramach tworzonych państw narodowych utwierdziły poczucie przynależności narodowej. Oczywiście ta przynależność najczęściej narzucana była decyzjami administracyjnymi rządzących. To wtedy właśnie identyfikacja danego narodu zaczęła silnie wiązać się z ujednoliconym językiem (dopiero wtedy sztucznie tworzonym na potrzeby tejże unifikacji), doszukiwaniem się historycznych korzeni narodowościowych i podkreślaniem kulturowo-religijnych odrębności wobec sąsiadów.
Po I wojnie światowej granice europejskich państw zostały już bardzo wyraźnie wytyczone, szczególnie wzdłuż linii językowych i kulturowych, a państwa narodowe stały się normą. Pragmatyzm takich zmian wynikał również z przechodzenia od gospodarki rolnej do industrializacji.
Budowanie jedności narodu wymagało stworzenia ideologii nacjonalizmu, a tożsamość narodowa była celowo wspierana przez masową edukację i rozpowszechniające się coraz bardziej środki masowego przekazu. Gazety i narodowa literatura ujednoliciły język potoczny i stworzyły w miarę ujednoliconą społeczność językową ludzi, którzy czytali i troszczyli się o te same sprawy i rzeczy. Kiedy narodowość ludzi stała się ważna i na tyle powszechnie akceptowalna, pojawiły się dokumenty tożsamości oficjalnie potwierdzające przynależność narodowościową. W ten sposób właśnie powstawały nowoczesne państwa i ich struktury, które obowiązują do teraz.
Coraz większa ingerencja rządu w życie ludzi i szeroka biurokracja systemowa były potrzebne do zarządzania złożonym społeczeństwem przemysłowym i wykuwania tożsamości narodowej w jego obywatelach. W miarę jak rządy sprawowały coraz większą kontrolę nad społeczeństwem, ludzie uzyskiwali jednocześnie coraz więcej wymiernych korzyści oferowanych przez państwo ze ściąganych od obywateli podatków. Obywatele uzyskiwali również więcej praw – takich jak prawo do głosowania – co dawało poczucie jeszcze głębszej więzi z państwem.
Państwo narodowe jest zatem sztuczną strukturą społeczną, która ewolucyjnie wyłoniła się przede wszystkim ze złożoności rewolucji przemysłowej. Opiera się jednocześnie na mitologii, że świat składa się z odrębnych, jednorodnych grup, które zajmują oddzielne części globu, i rości sobie prawo do pierwotnej lojalności większości ludzi. Rzeczywistość jest jednak o wiele bardziej zagmatwana: ludzie zawsze mają poczucie przynależności do wielu grup. Pomysł, że tożsamość i dobrobyt człowieka są przede wszystkim związane z tożsamością i dobrobytem jakiejś wymyślonej grupy narodowej, jest naciągany.
Nic dziwnego, że model państwa narodowego często zawodzi, a takie niepowodzenia są często wykorzystywane do wspierania idei, że narody powinny być wykuwane z pojedynczych jednorodnych plemion, a nie zestawiane z wielu grup w arbitralnie utworzonych granicach. Problemem nie jest jednak różnorodność, ale raczej niewystarczająca oficjalna inkluzywność. Niepewny rząd sprzymierzony z określoną grupą, którą faworyzuje nad innymi, rodzi niezadowolenie. W rezultacie ludzie wracają do zaufanych sojuszy opartych na pokrewieństwie z innymi grupami.
Z kolei rząd, który ma mandat do oficjalnej inkluzywności, jest na ogół bardziej stabilny. Zebranie różnych grup w funkcjonalny system wymaga do działania złożonej biurokracji, ale różnorodność ludzi w kraju musi być w równym stopniu uwzględniona przez biurokrację. To włączenie przez biurokrację jest punktem wyjścia do budowania tożsamości narodowej we wszystkich obywatelach – szczególnie w obliczu dużego napływu migrantów.
Demonizacja migrantów

Wraz z rozpowszechnieniem się modelu państwa narodowego rozpowszechniły się już po pierwszej wojnie światowej również paszporty, które miały na celu państwową kontrolę przepływu ludności. Niemniej jednak gwałtowna aktywność rewolucji przemysłowej wymagała swobodnego przepływu siły roboczej, handlu i pieniędzy na produkcję, więc wiele wymagań paszportowych zostało złagodzonych. Na przykład Wielka Brytania szczyciła się dumną historią powszechności udzielania azylu wszystkim przybywającym. Między 1823 r. a ustawą o cudzoziemcach z 1905 r. ani jednemu obcokrajowcowi nie odmówiono wjazdu lub nie wydalono go z kraju. Jednak nacjonalizm popchnął Europę w kierunku wojny, a właściwie dwóch kataklicznych wojen radykalnie zmieniając nastawienie do podejrzliwości wobec obcokrajowców i podsycając obawy o to, czy są oni szpiegami.
Granice są strukturami „innościowymi”, a narody szybko zaczęły ich używać, aby utrzymać swoje hierarchie wewnątrzgrupowe i zewnętrzne. Polityka graniczna obejmowała amerykańską ustawę o wykluczeniu Chińczyków (1882), politykę Białej Australii (która obowiązywała do 1973 roku) oraz brytyjską ustawę o imigrantach Wspólnoty Narodów (1962), która skutecznie ograniczyła prawa obywatelskie osób o ciemniejszej karnacji urodzonych poza Wielką Brytanią. W ciągu ostatnich kilku dekad granice stały się bardziej restrykcyjne, a retoryka wokół imigracji stała się niejednokrotnie bardzo wroga – szczególnie wobec uchodźców. Niektóre państwa, jak np. Australia, płacą nawet innym krajom za więzienie w swoich granicach potencjalnych migrantów.
Migranci są przedstawiani jako zagrożenie dla bezpieczeństwa, a obietnica wzmocnienia granic jest zwycięstwem w głosowaniu i politycznymi wyborami na całym świecie. Ludziom wmawia się, że imigranci zabiorą im pracę, obniżą płace i będą korzystać z usług socjalnych – od opieki szpitalnej po zasiłki rządowe. Politycy pozwolili, aby ta demagogiczna retoryka związana z przemieszczaniem się ludzi stała się naprawdę toksyczna. Ludziom zabrania się przekraczania wymyślonych granic geograficznych nie z powodu tego, co zrobili, ale ze względu na to, gdzie się urodzili.
Podczas gdy kontrole imigracyjne są uważane za konieczne i niezbędne, jednocześnie ogromne wysiłki wkładane są w umożliwienie transgranicznej migracji towarów, usług i pieniędzy. A ludzie, którzy są kluczową częścią całej tej działalności gospodarczej, nie są w stanie swobodnie się przemieszczać. Kraje uprzemysłowione borykające się z wyzwaniami demograficznymi i niedoborem siły roboczej nie są skłonne jednak legalnie zatrudniać migrantów, którzy tak desperacko poszukują pracy. Do 2050 roku nawet 1,5 miliarda ludzi będzie musiało opuścić swoje domy w poszukiwaniu bezpieczeństwa lub nowych możliwości. Albo przyczynią się do wzrostu gospodarczego, albo ich talenty zostaną całkowicie zmarnowane i to nawet w stosunku do państw broniących się dziś przed ich przyjazdem.
Ludzkość liczy obecnie ponad 8,2 miliarda ludzi uwięzionych w sztucznie wyznaczonych geograficznie granicach, o zamieszkiwaniu których decyduje tylko i wyłącznie przypadek urodzenia danej jednostki. Paszporty i przywileje są przyznawane lub dziedziczone, a ostatnio już powszechnie sprzedawane milionerom, co jednoznacznie wskazuje na hipokryzję napisaną na Statui Wolności: „Give me your tired, your poor”! To pozwala tylko niektórym bardzo zamożnym ludziom bez przeszkód eksplorować planetę, podczas gdy większość jest uwięzionia w nieprzekraczalnych dla siebie granicach swoich państw. Budowanie murów i demonizowanie migrantów może prowadzić do śmierci, niewolnictwa i przestępstw z nienawiści, co widzimy coraz częściej. Ale jednak żadne mury, nawet te najwyższe nie zapobiegną migracji! Ludzie będą nadal się przemieszczać, bo wielu z nich nie ma innego wyboru, bo tak ukształtowała nas natura już od setek tysięcy lat, by szukać najbardziej optymalnych warunków do życia.







