Skip to main content
FaithPolonia

Wiara, Nadzieja, Miłość – z ks. generałem Tomaszem Sielickim SChr rozmawia Alicja Karlic

By December 17, 2010November 12th, 2022No Comments15 min read

ks. generał Tomasz Sielicki SChr i kard. Adam Maida

Alicja Karlic: Jak w dzisiejszym świecie postrzega się miłość, nadzieję i wiarę?

Ks. generał Tomasz Sielicki, SChr: Wiarę, nadzieję i miłość traktuję łącznie, jako rzeczywistość religijności człowieka.

Sytuację we współczesnym świecie oceniam jako zakręt historyczny dla całej ludzkości.  Wiara jest szczególnie ceniona i głęboko przeżywana tam, gdzie miały miejsca – czy nadal mają – prześladowania. W starciu z islamem czy hinduizmem lub innymi systemami ideowymi, czasami ateistycznymi jak to jest w Chinach, człowiek zmuszony jest do określenia swojej tożsamości w dziedzinie religijnej. Każdy musi się zastanowić, czy jest gotów coś poświęcić, ponieść konsekwencje nieraz bardzo bolesne, czy jest gotów być prześladowanym dlatego, że wierzy.

W ostatnim stuleciu proces sekularyzacji o złożonym przebiegu doprowadził do poważnego kryzysu wiary chrześcijańskiej i poczucia przynależności do Kościoła. W czerwcu bieżącego roku (2010) Ojciec Święty utworzył nową dykasterię, Radę ds. Nowej Ewangelizacji. W zasadzie samo pojęcie nowej ewangelizacji funkcjonuje od kilkudziesięciu lat – powstało w kontekście przemian posoborowych – ale dzisiaj jak gdyby straciło swoją świeżość. Tymczasem rzeczywistość zmusza nas do podjęcia energicznego działania.

Jak wyglądała pierwsza ewangelizacja? Ewangelizacja, która miała miejsce dwa tysiące lat temu w obszarze Cesarstwa Rzymskiego, czy tysiąc lat temu na ziemiach słowiańskich, czy też w innych regionach świata, i w innym czasie: jak ona wyglądała?

W pierwszym wieku misjonarzami byli Apostołowie i uczniowie Chrystusa. Przybywali do stojących wysoko cywilizacyjnie miast greckich i rzymskich. Spotykali się z grupami, które chciały (czasami nie chciały) ich słuchać, i opowiadali o Panu Bogu. Jakie były skutki?

Nie było to tak, że z dnia na dzień nawracały się tłumy. W Jerozolimie u początku ewangelizacji czasami były to duże grupy ludzi, ale w świecie greckim często zaczynało się od pojedynczych osób, które nagle się przejęły tym, co usłyszały. Zawsze będą ludzie, którzy słysząc Słowo Boże odczują, że pała w nich serce i będą chcieli słyszeć więcej. Podobnie, jak w Dziejach Apostolskich, w scenie z uczniami wędrującymi do Emaus.

Dzisiaj w XXI wieku mamy niesłychanie sprawne i dostępne środki komunikacji. Nie tylko słowo drukowane, nie tylko telewizja czy fale radiowe, ale przede wszystkim internet. Na portalach i blogach poświęconych sprawom religii panuje w pewnym sensie chaos, jest bardzo dużo informacji. Na ile w tym zagęszczeniu informacji, człowiek szukający będzie mógł znaleźć to, co jest właściwe?

Pamiętam pewną młodą osobę, która modliła się o uzdrowienie, bo miała chorobę nowotworową; szukała jakiegoś zbliżenia się do Pana Boga, ale niestety z rozmowy wynikało, że zaczęła czytać książki nie przedstawiające naukę Kościoła, tylko jakąś kombinację,  zlepek wielu religii. A chodzi o to, by przyjmować pokarm zdrowy i naukę czystą. Jak to przekazać, jak odnaleźć? Wydaje się, że będą potrzebne jakieś nowe formy, nowy sposób, nowy język, ponieważ dotychczasowy język nie przemawia, został odrzucony. Chodzi o to, aby głosić Dobrą Nowinę językiem zrozumiałym dla współczesnego odbiorcy.

AK: W jakim punkcie znajduje się wiara dzisiaj?

Ks.TS: Człowiek został stworzony jako dusza i ciało. To, co daje człowiekowi świat materialny, nie może zadowolić jego duszy. Nawet, jeśli ktoś będzie tymczasowo robił wrażenie, że zachwyca się światem widzialnym, to w rzeczywistości każdy ma duszę, która przypomina o swoich potrzebach, o swoim głodzie, a świat materialny nie zaspakaja tego głodu. I człowiek zaczyna szukać czegoś innego, wyższego.

Tak było w czasach Chrystusa, w czasach Cesarstwa Rzymskiego. Ogólna sytuacja społeczna, cywilizacyjna, kulturowa była żyzną ziemią dla ewangelizacji, bo rzymski i grecki świat był już „przejedzony” w wymiarze zewnętrznym. Podobnie dzisiaj rzucenie się w wir świata materialnego nie zaspakaja najgłębszych pragnień człowieka i zaczyna on szukać czegoś innego. Pojawiają się wtedy „New Age”, hinduizm czy buddyzm. Młodzi ludzie wędrują do Indii szukając tam jakiejś duchowej kultury. Smutne jest to o tyle, że wszystko to, czego człowiek szuka, może tak naprawdę znaleźć w chrześcijaństwie. Chrześcijaństwo jest niesłychanie bogate i jednocześnie uniwersalistyczne, obejmujące wszystkie dziedziny i wszystkie nurty życia ludzkiego.

Kto chce, to znajdzie w łonie Kościoła ruchy czysto kontemplacyjne i pobożnościowe, ruchy bardziej intelektualne, teologiczne. Powstają też nowe grupy i wspólnoty w Kościele katolickim. Istnieją dla ewangelizacji, dla budzenia i karmienia wiary tak członków tych wspólnot, ale i tych, z którymi się spotykają. Na przykład ruch oazowy, który jest bardzo bogaty, czy ruch odnowy w Duchu św. Mamy też grupy tradycyjne, jak Franciszkański Zakon Świeckich, zwany potocznie III Zakonem Św. Franciszka. Mamy Ruch Kultury Chrześcijańskiej „Odrodzenie”, który jest skierowany bardziej do intelektualistów, i wszelkie inne formy pośrednie. Tak więc nie ma powodu, by człowiek szukający, który ma podstawy chrześcijańskie, wychodził poza chrześcijaństwo szukając pogłębienia wiary.

Jeśli człowiek będzie uczciwy i będzie szukał rzeczywiście wytrwale, to i tak musi do chrześcijaństwa wrócić. Inne religie mają pewną wartość. Sobór Watykański określił je w ten sposób, że zawierają ziarna prawdy. Ale dlaczego człowiek miałby zadowolić się pojedynczymi ziarnami, gdy może wejść do spichlerza, gdzie ziarna są całe worki i można dosłownie łopatami je nabierać: w Kościele katolickim.

Powiedzmy też z punktu widzenia wiary: to wszystko jest łaską. Pan Bóg od wewnątrz swoją łaską człowieka uzdalnia, ale człowiek na działanie Pana Boga musi pozwolić. Może też uciekać jak św. Paweł.  Jego prześladowanie chrześcijan było pewną formą ucieczki od Prawdy, aż go ona dopadła i rzuciła o ziemię, zrzuciła z konia.

Mam mieszane uczucia: z jednej strony odruchowy niepokój, bo gdy się coś źle dzieje, to trzeba sobie zadać pytanie: „Co mogę zrobić? Czy i jak mogę przeciwdziałać?” A z drugiej strony – fundamentalny głęboki spokój. Bowiem gdy odezwie się głód duszy ludzkiej, to z powrotem ją do Pana Boga sprowadza. Tylko, że w międzyczasie wielu się zatraci i stanie się ofiarami. Dlatego jesteśmy zobowiązani i ponaglani, aby działać, żeby tych ofiar było jak najmniej, żeby jak najmniej ludzi zatraciło swoją duszę w obecnym zamieszaniu. Trzeba wychodzić im naprzeciw, pomagać i wyciągać tych, którzy już dojrzeli do usłyszenia głosu Prawdy.

AK: Sekularyzowany człowiek raczej nie myśli o wieczności, ponieważ jest bardzo wpatrzony w dobra materialne.

Ks. TS: Ponad 30 lat temu spotkałem w Polsce Holendrów i wykorzystałem okazję, żeby porozmawiać z nimi po angielsku. Przyznałem się do wiary, byłem wtedy w nowicjacie. Zapytałem, czy oni też wierzą, i otrzymałem krótką szorstką odpowiedź, że w Boga nie wierzą. Zapytałem w takim razie, w co wierzą, bo wydawało mi się naturalne, że każdy człowiek jakąś ideą żyje, że ma „kręgosłup życiowy”. Wie Pani, jaką usłyszałem odpowiedź?

–  „Ja wierzę w człowieka”.

Ta odpowiedź trochę mi się kojarzy z materializmem i z komunizmem, bo tam człowiek (bez Boga) był mocno eksponowany. Czy to był rolnik, czy rybak, czy jakiś inny to zawsze był przedstawiany w miejsce Pana Boga. Myślę, że wielu ludzi dzisiaj też by tak odpowiedziało: że wierzy w człowieka, a nie odnosi swojej nadziei do Pana Boga. Dla mnie jest to niezrozumiałe. Chętnie bym zapytał każdego, jak jest to możliwe…

AK: Konsekwencje braku świata duchowego w człowieku są straszne.

Ks. TS: Skoro nie ma świata duchowego, nie ma idei, to nie ma też wartości, nie ma odpowiedzialności za swoje czyny. Znaczy to, że mogę robić, co zechcę. Kiedy mnie widzą, to muszę się podporządkować regułom społecznym, bo inaczej dadzą mi mandat albo wsadzą do więzienia; ale jeżeli mogę zrobić coś w ukryciu – to czemu nie? W ukryciu mego domu albo gdzieś na pustyni mogę człowieka zabić, obrabować itd., bo jestem przekonany, że to się nigdy nie wyda. Padają wszystkie podstawy życia społecznego, wspólnotowego, jakiegokolwiek. Z drugiej strony człowiek jest stworzony jako istota społeczna i w samotności też się źle czuje, i dlatego znowu będzie musiał wrócić do jakiejś formy organizacyjnej. To, co się w tej chwili dzieje w świecie, to jest bardzo fałszywie zrozumiana tolerancja: wszystko jest dobrze dopóki nie przeszkadza drugiemu człowiekowi, nawet, jeżeli to ciebie samego niszczy. W społeczeństwie hiszpańskim dopuszczona może być nie tylko aborcja, ale też adopcja dzieci przez gejów. Konsekwencji się nie przewiduje: oni po prostu tak chcą. Jeśli będziemy rozpatrywać takie zachowania na płaszczyźnie racjonalnej, to nie bardzo rozumiem, co szkodzi, by poświadczać dokumentem państwowym związki matrymonialne dla kotów, albo obrzęd zawarcia małżeństwa między człowiekiem a zwierzęciem – dlaczego nie? Można współżyć, można wszystko robić… Tylko że ludzkość już to przerabiała: grzech opisany już w Starym Testamencie, z wszystkimi konsekwencjami, z Sodomą i Gomorą, w sensie wyginięcia, wymarcia na własne życzenie całej społeczności. Obserwując niektóre narody dzisiaj, z całym przekonaniem mogę powiedzieć – tak, one zmierzają ku samozagładzie. Na przykład społeczeństwo holenderskie czy niemieckie, gdzie od wielu lat w telewizyjnych „talkshows” wyszydza się rodzinę, małżeństwo, to, że ktoś ma więcej niż jedno czy dwójkę dzieci. „A jeśli macie czworo dzieci, to z wami jest jakiś problem”. I to trwa – to nastawienie naturalistyczne, egoistyczne, obcinające korzenie podstawowych instytucji społecznych, jak rodzina i małżeństwo. Jaki jest tego skutek? Owoce już widać i one dalej się pogłębiają: społeczeństwa się starzeją, nie widać młodych ludzi. Ale żeby nie wyglądało tak, że „przypinam łatkę” tylko Holendrom czy Niemcom: polskie społeczeństwo też już na tę drogę weszło. Tanecznym krokiem, z hasłami, z transparentami wielkimi, powołując się na tradycję katolicką, polską historię, na tę drogę już weszliśmy i po niej sobie beztrosko idziemy.

Ponieważ jesteśmy w Ameryce, powiem jeszcze o Ameryce: Społeczeństwo w zasadzie zmierza w podobnym kierunku. To, że jest jeszcze świeże i młode, w dużej mierze zawdzięcza ciągłemu napływowi emigrantów. Ale też społeczeństwo amerykańskie ma w sobie wszystkie cienie i odmiany tego, co ma świat. Więc będą tu także bardzo pozytywne grupy świadomych chrześcijan, świadomych katolików, którzy będą boleć nad tymi problemami i próbować  przeciwdziałać. Pytanie: Na ile głos ich jest słyszalny?

Dla nas, ludzi wierzących, dla całego Kościoła bardzo ważne zadanie leży w tym, żeby się nie zniechęcać, żeby nie opuszczać rąk. Żeby powołani nie rzucali swojego powołania – czyli kapłani, zakonnice… A tak się dzieje, bo wielu straciwszy nadzieję, doznając opuszczenia, goryczy, porażek, odrzucenia, traci swój entuzjazm. Należy więc alarmować: Nie róbcie tego, jesteście potrzebni – okres takiego zachwiania i odejścia świata od wiary jest przejściowy!

AK: Jeszcze nadzieja i miłość.

Ks.TS: Tak jak na początku powiedziałem, wiarę, nadzieję i miłość traktuję razem.

Miłość prawdziwa to bardziej postawa niż uczucie, zdecydowanie świadomy wybór, akceptacja drugiego człowieka, pomaganie nawet wtedy, gdy na jego widok jeżą mi się włosy, i przekraczanie siebie dla drugiego człowieka, i gotowość do składania ofiary.

Krzyż… Zbawienie przyszło przez Krzyż i innej drogi nie ma. Ktoś się ofiaruje, składa ofiarę ze swojego życia, po to by drugi człowiek mógł się odnaleźć. To jest miłość.

AK: Jeszcze o emigracji, jak Szanowny Ksiądz ją postrzega?

Ks.TS: Podróżując po świecie zdobywam świadomość, że emigracja jest w jakimś stopniu złem. Z jednej strony jest szansą, daje pewną możliwość rozwoju, ale w wielu przypadkach niestety stwierdzam, że pierwsze pokolenie nie dokonuje wielkiego postępu, a dalsze generacje – różnie bywa. W Ameryce zauważam, że polskie nazwiska pojawiają się już przy wyższych funkcjach w społeczeństwie, ale zazwyczaj jest to czwarte czy piąte pokolenie. Czy to w Australii, czy tu w Ameryce mam znajomych. Porównuję ich z tym, co mają Polacy w Polsce, i nie stwierdzam jakiejś wielkiej, szokującej różnicy. W dziedzinie materialnej różnica jakaś będzie zauważalna. W dziedzinie duchowej – sprawa jest bardzo ciekawa i dyskusyjna. Kto jest bogatszy duchowo, kto jest biedniejszy? Myślę, że trudne, bolesne doświadczenia Polski: drugiej wojny światowej i komunizmu pogłębiły nas wewnętrznie. Wybór papieża, Jana Pawła II również ubogacił nas duchowo.

Kościół zawsze bronił prawa do emigracji. Wiele wydarzeń biblijnych odbywało się w kontekście wędrówek: Abraham, który wyruszył do ziemi obiecanej, czy Rodzina Święta, która uciekła do Egiptu, Kościół, który ewangelizował poprzez Apostołów rozchodzących się z Palestyny na cały świat ówczesny.

Pierwsze pokolenie emigracyjne niech zachowuje to, co jest cennego, a nie sprzedaje za „miskę soczewicy”. Nie tylko w dziedzinie obrzędów religijnych, jak procesja Bożego Ciała. Dlaczego tak wielu decyduje się lekko i szybko na obchodzenie urodzin zamiast imienin? Moim zdaniem imieniny są religijnie znacznie głębsze, bo są powiązane z chrztem świętym, na którym tradycyjnie imię się otrzymywało. Urodziny – no tak, urodziłem się, przyszedłem na świat, może przyszedłem jako wcześniak, to też jest piękne i ważne: zaistnienie na tym świecie – ale po imieninach, które niech mają pierwszeństwo! Nie rezygnować, nie sprzedawać zbyt łatwo tylko dlatego, że tutaj tak się robi, że inni tak robią. Zwłaszcza Ameryka to umożliwia, bo jest niby społeczeństwo amerykańskie, ale w rzeczywistości ono składa się z wielu struktur i grup, i każdy postępuje po swojemu. Społeczeństwem amerykańskim są Żydzi, którzy stanowią bardzo określoną sferę, są Amisze, którzy mają swoje wspólnoty i miejscowości, które zaludniają według swoich zwyczajów. Niech w tym będą też katolicy polskiego pochodzenia, włoskiego pochodzenia, niemieckiego, którzy będą się między sobą mieszać, integrować – ale ich wspólnym mianownikiem niech będzie wiara w najpełniejszym wydaniu – w Kościele katolickim.

Pozostaje jeszcze jedno pytanie do Polonii: Co z dziećmi, co z wnukami?  Niestety, powiedzmy sobie prawdę: Decyzja o opuszczeniu ojczyzny związana jest z naturalną konsekwencją, jaką jest wynarodowienie dzieci i kolejnych pokoleń. Urodzone poza Polską mają inną ojczyznę niż Polska. W tym nie ma właściwie nic złego, na ile potrafią tę ojczyznę też kochać jako chrześcijanie i być bardzo dobrymi obywatelami nowej krainy. Do rodziców mówię: Nie łudźcie się, nie róbcie krzywdy dzieciom próbując z nich stworzyć jakiś nowy twór, poelegający na tym, że chodzą po ziemi amerykańskiej, a są w stu procentach Polakami jak wy. Nie, to się nie uda; wszczepiajcie w nich wszelkie dobro poprzez wasze przyniesione wartości i dobre wychowanie.

AK: Transformacja społeczeństwa a język angielski w duszpasterstwie.

Ks.TS: Jeżeli rozsądny duszpasterz uzna, że dla dobra duchowego istnieje potrzeba, żeby wprowadzić język angielski, to on powinien zostać wprowadzony bez oglądania się na to, że mogą być jakieś grupy z tego niezadowolone. Przy każdej inicjatywie, każdej decyzji, znajdą się niezadowoleni. Kiedy winda jest budowana w kościele, to panie mówią: nasze babcie chodziły po schodach… Kiedykolwiek się coś nowego robi, to zawsze znajdą się tacy, którzy tego nowego się boją. To jest oczywiste.

Są różne modele duszpasterstwa dla emigrantów. Po kilkudziesięciu latach, kiedy mamy do czynienia z drugim i trzecim pokoleniem możemy zapytać: Gdzie są wasze dzieci, wasi wnukowie – pozostali w Kościele, czy też nie? Jeśli nie, to prawdopodobnie nie zadziałał model duszpasterstwa tzw. polskich misji katolickich, które w stu procentach bazowały na tym, co przywieziono z Polski, na polskich tradycjach. Młody człowiek, który bardziej czy mniej chce kochać rodziców i ich ojczyznę, w pewnym momencie dochodzi do wieku dojrzałego. Następuje otwarcie – wyjście z polonijnego społeczeństwa na zewnątrz. I jest to normalne, ponieważ dzieci kształciły się w normalnych szkołach, wymieszane z innymi nacjami emigracyjnymi. Powstaje kwestia za łożenia rodziny i stawienia czoła nowej rzeczywistości: moja żona czy mój mąż nie są Polakami – i co my mamy zrobić, jeśli chodzi o wiarę? Scenariusz wygląda tak: „Ja ten konkretny kościół znam, kocham, i lubię to, co robią duszpasterze w parafii Matki Boskiej Częstochowskiej w Sterling Heights, ale moja żona tego nie rozumie i ona nie chce tu przychodzić. Dobrze znam angielski, więc pójdziemy do innego Kościoła… Idziemy z moją żoną (mężem) do innego kościoła katolickiego i nagle się okazuje, że oni mają inną kulturę i tradycje. To mi nie odpowiada, źle się tutaj czuję.”   Stopniowe wprowadzenie języka angielskiego sprawi, że to całe bogactwo, którym ktoś żył dotychczas, nagle staje się dostępne i otwarte także dla innych. Następuje integracja, czyli stworzenie jakiejś nowej całości.

Polskie nabożeństwa, święconki, nasze przeżywanie wieczerzy wigilijnej, śniadania wielkanocnego – to wszystko może ubogacić połączone kultury. Nawet takie nabożeństwa jak Gorzkie Żale są tłumaczone na angielski. Drugie pokolenie wraz ze swoimi towarzyszami życiowymi będzie się czuło nadal jak w domu, a przykładowa parafia Matki Boskiej Częstochowskiej będzie nadal ich parafią, domem, wspólnotą.

Tak działo się już wcześniej: St. Florian i inne kościoły w centrum Detroit. Z pokolenia na pokolenie coraz bardziej wchodził w użycie język angielski, aż do tego stopnia, że śpiewa się jeszcze pieśni po polsku, ale w zasadzie reszta komunikacji, także tej duchowej z Panem Bogiem jest po angielsku. W tym sensie Ameryka jest wzorcem dla innych obszarów świata i skoro to działało tak ładnie w przeszłości, to dlaczego nie miałoby być dziś wykorzystane? Jeżeli się postawi barierę i nie będzie języka angielskiego, to młody człowiek odejdzie i nie będzie już mógł powiedzieć: To jest mój kościół – This is my church. Obawiam się, że potrzeba mniej niż 20 lat, a nastąpi bardzo szybkie wyludnienie parafii, jeżeli się już teraz nie zareaguje. Zareaguje w sensie takim, by zatrzymać przy parafii tych, którzy na tym terenie będą zamieszkiwać, którzy się nie wyprowadzą, a już są tutaj urodzeni i Ameryka jest ich ojczyzną.

AK: Serdecznie dziękuję za rozmowę.

Leave a Reply