„Tygodnik Polski”, z nazwy tygodnik, a naprawdę dwutygodnik. Ci, którzy nie wnikają w jego zawartość merytoryczną, mają zastrzeżenia, co do wydłużenia cyklu wydawniczego. W tym miejscu proponuję się zatrzymać i przewertować jakikolwiek numer tej gazety. Uważny czytelnik, niewątpliwie dojdzie do wniosku, że jest to lektura akurat, na dwa tygodnie. Poza doniesieniami z kraju i ze świata (dostępnymi również w Internecie, dziennikach i innych mediach oglądanych i słuchanych), są teksty autorskie osób współpracujących z Tygodnikiem, wybrane teksty (za zgodą wydawców lub autorów) z prasy polonijnej o zasięgu światowym, jak również z kraju. Ponadto listy czytelników, teksty własne przedstawicieli organizacji czy inicjatorów doraźnych akcji społecznych. „Tygodnik Polski”, zgodnie z założeniami medium lokalnego opisuje miejscowe wydarzenia, zamieszcza zdjęcia.
Biorąc pod uwagę funkcje, cele i zadania prasy lokalnej nie różni się od pozostałych lokalnych mediów. Podobnie jak to czyni druga lokalna gazeta „Czas Polski” zadrukowuje strony podobiznami uczestników polonijnych imprez, bo przecież wiadomo, w dzisiejszych czasach jest znacznie więcej oglądających niż czytających. Użyłam słowa – podobnie – co znaczy – nie tak samo. Rzecz polega na tym, że osoby współpracujące społecznie z „Tygodnikiem Polskim”, tworzą niejakie gremium redakcyjne, które zgodnie poparło stanowisko redaktor naczelnej – nie drukowania tych samych zdjęć na stronach angielskich i polskich, nie robienia kolekcji albumowych z dyskotek, czy innych imprez rozrywkowych o marginalnym znaczeniu… To prawda, że wydawca traci na masowej sprzedaży, ale czy można dopuścić do tego, żeby gazety składały się tylko z lokalnych historii, powtarzających się cyklicznie o tej samej porze roku, albumików z twarzami znajomych, sąsiadów, kuzynów, wreszcie naszych własnych? Jaka czeka nas przyszłość, czy autorytet wiedzy kompletnie upada? Może nie jest aż tak źle, ale gołym okiem widać, że wygrywają ci, którzy zakładają, że miejscowe sprawy nie podlegają krytyce, są podporządkowane oczekiwaniom odbiorców, właścicielom lokalnych biznesów, prezesom polonijnych organizacji. Do przełknięcia może jeszcze jest jakaś odpersonalizowana uwaga, ale nazwanie sprawy po imieniu nie przechodzi w naszym środowisku. Są tacy, którzy radzą, żeby lepiej trzymać się z daleka od „Tygodnika Polskiego”… Czy dlatego, że pozwala sobie na publikowanie krytycznych listów czytelników i nie dość nasyca swoje strony tekstami typowo promocyjnymi, nie „dopasowuje” artykułów pod gusta określonej grupy odbiorców? To przykre, że nawet tak wytrawny i doświadczony radiowiec jak p. Jurek Różalski boi się wymienić z nazwy „Tygodnik Polski”, nawet wówczas, gdy ma zastrzeżenia, co do jakiegoś artykułu, autora, sprawy, itp. A czy nikogo to nie dziwi, że p. Mariusz Szajnert, udaje, zarówno jako spiker radiowy, a co gorsze, jako prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej, że nie wie o istnieniu drugiej lokalnej gazety?. Wygląda na to, że lokalne polonijne media w metropolii Detroit to: „Czas Polski” Sebastiana Szczepańskiego (jemu się nie dziwię, że nie wspomina „Tygodnika Polskiego”, bo jakby nie było, to konkurencja), „Telewizja Detroit” Rafała Nowakowskiego, i okazjonalnie wymieniany „Podcast” Łukasza Witkowskiego. Dla przypomnienia – jest jeszcze pismo społeczno-kulturalne „Profile” w wersji elektronicznej. Oczywiście, nie można komuś nakazać czytania, ale można wymagać od liderów lokalnych mediów, orientacji w zakresie istniejących tytułów na własnym podwórku. Wbrew pozorom, opowiadanie o zwyczajnym życiu, opłatkach, święconkach, dyskotekach nie jest łatwe; filmowanie bez umiejętności, fotografowanie bez konceptu nie przynosi żadnego pożytku, najwyżej sprawia przyjemność tym, którzy dobrze wyjdą na zdjęciach. Media lokalne wg zdrowo pojętych zadań, mają zapewnić swoim odbiorcom swobodny dostęp do informacji we wszystkich dziedzinach życia społecznego, pozwolić na wymianę zdań i poglądów. Okazuje się, że to niezwykle ryzykowne, bowiem „dotknięty podmiot” reaguje złością, wrogością, i ani myśli ustosunkować się do sprawy, a raczej zbiera sprzymierzeńców do walki; i tak to powstają niechętne sobie kręgi, pojmujące solidarność na opak.
Zapewne wielu czytelników pamięta, a jeśli nie, to przypomnę, że parę miesięcy temu Tygodnik Polski wydrukował (w części anglojęzycznej) wywiad Tomka Mikulskiego z byłym prezydentem RP Aleksandrem Kwaśniewskim. Owszem, było to ryzykowne posunięcie, ze względu na kontrowersyjną postać byłego prezydenta. Autor tekstu jest młodym człowiekiem, i tak jak dla niego, dla czytelników w jego wieku, sprawy, o które pytał, są bardzo interesujące, a rozmowa z postacią bezpośrednio związaną z tymi wydarzeniami wręcz fascynująca. Czy komuś się to podoba, czy nie, nasz świat „weteranów” po prostu się kończy, i tylko tyle możemy zrobić, że w sposób rzeczowy, w oparciu o źródła historyczne, przedstawimy nasze racje, wyjaśniając młodym (zwłaszcza wychowanym poza Polską) okropności wyrządzone przez komunizm, przekłamania historii, które długo jeszcze mącić będą ludziom w głowach. Więc może dobrze się stało, że publicysta, przedstawiciel młodego pokolenia, podjął taki temat, ale też fatalnie, że zamiast prawdziwych adwersarzy pojawili się jedynie wydający pomruki o komunistycznej gazecie ( w domyśle „T.P.”). Dużo lat minęło od pewnego bardzo ważnego wydarzenia w życiu michigańskiej Polonii. „Prezydenci przyjechali, prezydenci odjechali” – to tytuł mojego artykułu z tamtego czasu, napisanego dla kanadyjskiej „Gazety”. Zgodnie z postanowieniem właściciela i wydawcy „Gazety” Zbigniewa Bełza – w jego gazecie, nie mogło ukazać się zdjęcie Kwaśniewskiego – „tak długo, dokąd na kolanach nie przeprosi Polaków za swoją przeszłość”. Po co więcej wyjaśniać, pozostało mi tylko relacjonować wydarzenie (natomiast we własnym albumiku zachowałam parę zdjęć przedstawicieli polonijnych różnych organizacji i biznesów, cisnących się do prezydenta Polski Aleksandra Kwaśniewskiego). Jeśli polonijna młodzież, wówczas jeszcze prawie dzieci, odgrzebią w pamięci ten czas, to już zupełnie wszystko im się poplącze. Przecież wtedy, nikt nie protestował, że prezydent Bush przywiózł ze sobą, co prawda „swojego gościa”, ale faktycznie komunistę. Starych, średnich i młodych ogarnęła euforia. Goście wychodzący po lunchu (nazwiska w w/w artykule) mówili: Bardzo przyjemnie było być na tej uroczystości, panowała miła atmosfera. Dla nas to duże wyróżnienie, że obaj prezydenci przybyli właśnie tutaj, do Troy do APCC. Dziewczynki z zespołu „Hossanna” i „Dunajec” ustawione w szpalerze witały prezydentów, śpiewał chór „Cantate Deo”. (-) Ja stałam w tym szpalerze. Prezydent podał mi rękę. Jestem zadowolona, że tak z bliska zobaczyłam prezydenta Busha i prezydenta Polski. (-) Z pięciu przygotowanych utworów udało nam się zaprezentować trzy, ze względów czasowych. Zdecydowaliśmy się na wybór utworów łączących kultury: afroamerykańską, amerykańską i polską (…). Dalej, to już cytuję moje słowa: „chórowi akompaniował Tomek Mikulski (prezydent Kwaśniewski jest kolegą jego mamy ze studiów, byli w tej samej grupie). (…) Niestety, na lunch z prezydentami nie było łatwo się dostać; radio „Polskie Rozmaitości” donosiło, że byli nawet tacy, którzy oferowali tysiąc dolarów za bilet, aby tylko móc uczestniczyć w tym niezwykłym wydarzeniu”. To byłoby na tyle wspomnień, a co by było, gdyby tak teraz pokusić się o ocenę tej wizyty… Wówczas zapytani przeze mnie prezes Telewizji Polskiej USA Bogusław Spański i wiceprezes Bogdan Pisarek twierdzili, że: to wydarzenie podkreśliło ważność Polonii, mówił o tym zarówno prezydent Bush jak i Kwaśniewski. Wydaje się, że był to gest w stosunku do wszystkich Polaków mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Była to wizyta krótka, 3 – dniowa, naszpikowana pewnie sprawami wagi państwowej (był minister Cimoszewicz, byli członkowie rządu), nie było za wiele czasu do wytracenia. W tej sytuacji przyjazd do Michigan, do Troy, stanowi wyróżnienie dla Polaków i być może jest to zapoczątkowanie jakiejś nowej ery, która pozwoli nas określić jako silną grupę narodowościową.
Zapraszam do dyskusji.
Halina Massalska (halmassalska@gmail.com)