Niektórzy z czytelników pomyślą zapewne, że tytułowa hiperbola w sposób nienaturalny wyolbrzymia problem. Przypomnę więc tylko na wstępie, że żyjemy w epoce wojen prowadzonych przy pomocy niekonwencjonalnych środków spod znaku hybrydy. Nie można tu wskazać wyrazistej linii frontu, a jednak walka toczy się na naszych oczach w świecie polityki jako takiej i medialnego przekazu, który do niej odsyła.
Michigan był ostatnim stanem, który podał oficjalne wyniki wyborów prezydenckich 2016. Sześć poprzednich wyborów wygrali tu kandydaci Partii Demokratycznej, lokalne komitety wyborcze demokratów miały więc prawdopodobnie cichą nadzieję, że i tym razem uda się zdobyć szesnaście głosów elektoralnych, które mogą zadecydować o ostatecznym wyniku. W latach minionych na demokratów tradycyjnie głosowały największe pod względem liczby ludności południowo-wschodnie powiaty (hrabstwa) Wayne i Oakland, ale także powiaty mniejsze, gdzie stosunkowo duży odsetek stanowi ludność afroamerykańska (Genesee) bądź napływowa ludność skupiona w lewicowych środowiskach akademickich (Washtenaw). Na krótko przed wyborami, w uboższych i przemieszanych etnicznie okręgach komitety demokratów rozprowadzały ulotki promujące Hilary Clinton i kandydatów do lokalnych władz. Uczestnicy wcześniejszych wyborów odbierali telefony z nagraniami apeli prezydenta Obamy i jego małżonki, by głosować na ich kandydatkę.
Wszystko na nic. Na osiemdziesiąt trzy powiaty stanu Michigan Hilary Clinton odniosła zwycięstwo jedynie w ośmiu. Co gorsza, podczas ponownego przeliczania głosów (którego zażądała kandydatka Partii Zielonych, Jill Stein) okazało się, że do nieprawidłowości doszło tam, gdzie demokraci uzyskali największe poparcie. W jednej trzeciej punktów wyborczych na terenie liczącego dziś blisko 700 tys. mieszkańców Detroit (gdzie ponad 80% procent ludności stanowią Afroamerykanie), maszyny zarejestrowały więcej głosów, niż było głosujących. W środowiskach liberalnej lewicy zapanowała atmosfera żałoby.
Wstrząs globalny
Zacząłem od marginalnego przykładu, myślę jednak, że powyższy scenariusz był jednym z wielu podobnych. Nie tylko w trzydziestu stanach, gdzie wygrał Donald Trump, lecz na całym kontynencie północnoamerykańskim wygrana kandydata republikanów, który rzucił wyzwanie politycznemu establishmentowi, stała się dla przedstawicieli liberalnych środowisk czymś, co można porównać z kompletnym zagubieniem, jeśli nie z wstrząsem.
Zwycięstwo Trumpa miało również wymiar uniwersalny, uderzyło bowiem w środowiska liberalnej lewicy na całym globie. Sprawujące władzę w Unii Europejskiej elity natychmiast skojarzyły je ze zmianami preferencji wyborczych Węgrów i Polaków. Nazwisko prezydenta elekta zaczęło pojawiać się obok nazwisk Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego. Media kontrolowane przez środowiska lewicowo-liberalne sięgnęły po etykietki deprecjonujące zwycięski obóz. Najbardziej przewrotne było chyba określenie „międzynarodówka populistyczna”, gdyż kojarzyło się z ruchem wspieranym przez prezydenta Rosji Władimira Putina i wyraźnie nawiązywało do dziedzictwa komunizmu. Paradoks w tym, iż to właśnie liberalni politycy i publicyści działali w oparciu o nieformalny międzynarodowy sojusz podważający kulturowe dziedzictwo Europy i Ameryki, a zarzut ukrytych powiązań z postkomunistycznym imperium zła stawiali przeciwnikom. Kwestii tej warto poświęcić trochę więcej uwagi.
Wątpliwości w sprawie raportu
W czerwcu 2016 na nowo utworzonej stronie internetowej DCLeaks zaczęły się pojawiać wycieki maili wysyłanych przez przedstawicieli władz amerykańskich (tak cywilnych jak i wojskowych), przy czym na celowniku znaleźli się również prominentni Republikanie (około 300 maili). Administratorzy strony przedstawiali sami siebie jako amerykańscy haker-aktywiści, którym na sercu leżą prawa człowieka i wolność słowa, w związku z czym działają na rzecz transparentności procesu rządzenia.
22 lipca 2016 portal WikiLeaks opublikował zdobyty metodami hakerskimi zbiór maili siedmiu przedstawicieli Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej (DNC), zawierający niewygodne dla partyjnej góry materiały. Odpowiedzialność za ów atak wziął na siebie osobnik rzekomo rumuńskiej narodowości (w istocie mógł to być zespół kilku osób) ukrywający się pod imieniem Guccifer 2.0. Później przyszły inne rewelacje.
W październiku i w listopadzie na stronie WikiLeaks pojawiły się uzyskane podobnymi metodami maile Johna Podesty, szefa kampanii wyborczej Hilary Clinton. W związku z przekonaniem, iż za hakerską działalnością stały we wszystkich wspomnianych przypadkach służby rosyjskie, Biuro Dyrektora Wywiadu Narodowego Stanów Zjednoczonych w porozumieniu z Departamentem Bezpieczeństwa Krajowego (DHS) zleciło kilku agencjom wywiadowczym podjęcie stosownych kroków w celu wyjaśnienia sprawy.
O wyniku dochodzenia opinia publiczna poinformowana została 29 grudnia. Jego następstwem było wydalenie przez władze amerykańskie 35 dyplomatów rosyjskich uwikłanych w działalność wywiadowczą. Odtajniona wersja raportu opartego na materiałach śledztwa opublikowana została ostatecznie na stronie Biura Dyrektora Wywiadu Narodowego z datą 6 stycznia b.r. pod tytułem „Assessing Russian Activities and Intentions in Recent US Elections.”
Generalną tezę raportu można z grubsza sprowadzić do twierdzenia, iż to Władimir Putin zainicjował kampanię ingerowania w przebieg wyborów prezydenckich w USA. Przybrała ona różnorodne formy: kampanii propagandowej (prowadzonej głównie za pośrednictwem agencji informacyjnej Sputnik i angielskojęzycznego kanału telewizyjnego Russia Today), dezinformacji i ataków hakerskich mających przede wszystkim na celu skompromitowanie kandydatki Partii Demokratycznej (co w rezultacie pomogło jej przeciwnikowi). Ataki te były zdaniem autorów raportu prowadzone przez hakerów pozostających na usługach rosyjskich służb specjalnych i następnie przekazane portalowi WikiLeaks.
Gdy mowa o wątpliwościach, dwie sprawy należałoby zdecydowanie rozdzielić: intencje strony rosyjskiej i rzeczywisty wpływ opisanych działań na decyzje wyborców amerykańskich. Nie należy zapominać, że przygotowanie raportu zostało zlecone przez przedstawicieli ustępującej administracji, która pewne tezy składające się na ocenę wydarzeń mogła w jakimś stopniu uzależniać od doraźnego interesu politycznego partii demokratycznej. O tym, że Dyrektor Wywiadu Narodowego Stanów Zjednoczonych James R. Clapper reprezentował z reguły punkt widzenia prezydenta Obamy, można było przekonać się choćby podczas jego wizyty w Polsce w kwietniu ubiegłego roku, gdy na jednym ze spotkań z osobami zaangażowanymi w przygotowanie szczytu NATO napomknął o konieczności uporządkowania (zgodnie ze „standardami demokratycznymi”) sprawy Trybunału Konstytucyjnego.
Problem w tym również, że w odtajnionej wersji raportu nie przedstawiono żadnych dokumentów źródłowych a spośród trzech agencji opracowujących materiał tylko FBI i CIA były w pełni przekonane o trafności wszystkich formułowanych wniosków. NSA, agencja specjalizująca się w wywiadzie elektronicznym (a więc, zdawałoby się, najbardziej uprawniona do oceny działalności hakerskiej), uznała niektóre z wniosków za umiarkowanie trafne. W samym raporcie znalazły się poza tym uwagi skłaniające do zastanowienia się, gdzie przebiega linia graniczna, poza którą głoszone sądy zamieniają się niepostrzeżenie w nadinterpretacje i w propagandę.
W jednym z pierwszych fragmentów raportu jest mowa o preferencyjnej postawie Putina i władz rosyjskich wobec kandydatury Trumpa, po czym pojawia się takie oto stwierdzenie: „Gdy władzom w Moskwie zaczęło wydawać się, że (była) Sekretarz Stanu Clinton prawdopodobnie wygra wybory, rosyjska kampania wpływu skupiła się na podważeniu jej przyszłej prezydentury”. O co więc w końcu chodziło? Czy o osadzenie na krześle prezydenckim człowieka, który nie miał do tej pory większych okazji, by narazić się władcom Kremla, czy też o stymulowanie politycznego zamętu i grę na konfliktach wewnętrznych kraju, którego przywódcza rola w wolnym świecie zawsze była dla Kremla solą w oku?
„Skazki” ciąg dalszy
Na tym retorycznym pytaniu można by poprzestać, gdyby w obiegu społecznym nie pojawiły się jeszcze inne dezinformujące rewelacje, jak choćby zapiski dostarczone mediom i FBI przez Christophera Steele’a, swego czasu agenta MI–6. Według byłego brytyjskiego szpiega służby rosyjskie (FSB) zgromadziły kompromitujące Trumpa materiały natury finansowej i obyczajowej z czasów, kiedy prowadził interesy w Rosji. Gdyby coś takiego faktycznie miało miejsce, mogłoby stać się w przyszłości podstawą szantażu wobec amerykańskiego prezydenta i środkiem politycznego nacisku ze strony obcego mocarstwa.
Na wieść o tych rewelacjach przeciwnicy nowo wybranego prezydenta raz jeszcze uruchomili medialny młyn. Szybko okazało się, co prawda, że sposób, w jaki Steele sporządził prezydenckie „dossier”, daleko odbiegał od standardów wiarygodności, ale w końcu nie o prawdziwość faktów chodzi w takich przypadkach. Niebawem wyszło również na jaw, że źródłem inspiracji tegoż przedsięwzięcia i jego finansowania byli przeciwnicy Trumpa z jego własnej partii.
Steele otrzymał zlecenie przygotowania owych „kompromitujących” materiałów, jako właściciel prywatnej agencji Orbis Business Intelligence, Ltd od amerykańskiej firmy Fusion GPS podczas prawyborów republikańskich. Zwrócono się do niego, gdyż w latach 1990–92 działał w Moskwie jako agent MI–6 pod przykryciem dyplomatycznym. Dane, które zgromadził i za które podobno musiał słono zapłacić, pochodziły rzekomo od jego byłych kontaktów operacyjnych.
W wątku tym nie ma oczywiście nic nadzwyczajnego. Tak mniej więcej wyglądają mechanizmy zdobywania wrażliwych informacji. Problemem jest wiarygodność źródeł i to, że za korzyści finansowe mieli dostarczyć właśnie materiałów kompromitujących. Jeśli brakuje w takich sytuacjach twardych dowodów w postaci filmów, nagrań dźwiękowych, czy zdjęć, wprowadza się wówczas element fikcji. Dla uwiarygodnienia tego, co nieprawdziwe, można dorzucić coś, co rzeczywiście miało miejsce i tym samym poderwać zaufanie do osoby atakowanej. Tak czy inaczej, wątek rosyjski jest w takich wypadkach ogromnie przydatny.
Żadna z rozpowszechnionych informacji nie odwróci tego, co się stało i nie odbierze Trumpowi prezydentury. Idzie po prostu o to, by własną przegraną przedstawić jako rezultat nieczystej gry ze strony przeciwnika i wynik ingerencji sił wrogich Stanom Zjednoczonym. Dość typowym, ale zarazem niezwykle jaskrawym przykładem tej strategii jest komentarz Anne Applebaum opublikowany w „Washington Post” w dniu inauguracji prezydentury Donalda Trumpa. Można dowiedzieć się z niego, iż człowiek przejmujący obowiązki prezydenta „zwyciężył z pomocą zakrojonych na szeroką skalę operacji wywiadu rosyjskiego i rozpowszechnianych kłamstw o Baracku Obamie i Hilary Clinton”.
Nazwijmy rzeczy po imieniu! Otóż trudno mieć złudzenia co do intencji Kremla, jednak to nie one przesądziły o klęsce kandydatki demokratów. Zadecydowało o niej odejście Partii Demokratycznej od polityki wspierania interesów amerykańskiej klasy średniej, robotników tudzież związków zawodowych i szukanie poparcia w środowiskach skrajnej lewicy, skupiającej różnego gatunku mniejszości. Na rezultat wyborów nie mogło też nie wpłynąć odejście od normalności cechującej większość społeczeństwa i mieszanie tolerancji z bezkrytyczną afirmacją stylu życia odbiegającego od przyjętych norm. Zapewne wpłynęło na nią również podważanie przez skrajną lewicę etosu wyrastającego z najlepszych tradycji amerykańskich i niszczenie dziedzictwa cywilizacji promującej szacunek dla religii, kościoła i instytucji publicznych. Kto wie, czy czynnikiem najbardziej istotnym nie było jednak poczucie bezradności wobec arogancji waszyngtońskich elit.
Nie miejmy złudzeń! Wątek rosyjskiego „uwikłania” Trumpa będzie powracał nie raz jeszcze, jako że nowa administracja zamierza doprowadzić do poprawy stosunków rosyjsko-amerykańskich. Będzie powracał nie dlatego, że liberalno-lewicowe elity obawiają się Putina. One po prostu uczynią wszystko by uniemożliwić nowemu prezydentowi dotrzymanie obietnic wyborczych.
Decydujący front
Skąd my to wszystko znamy? – chciałoby się zapytać. Czy sytuacja ta nie przypomina poniekąd polskiej sceny politycznej po wyborczym zwycięstwie zjednoczonej prawicy? Zapewne tak, ale z jednym istotnym zastrzeżeniem. Zagrożenie rosyjskie jest w Polsce rzeczą realną, stąd takie sprawy jak konieczność zreformowania polskiego systemu obrony i wzmocnienia wschodniej flanki Organizacji Sojuszu Północnoatlantyckiego (co oczywiście nie może podobać się na Kremlu) muszą pozostać w sferze imponderabiliów. Trudno zresztą w świetle ubiegłorocznych sukcesów związanych z doskonałym przygotowaniem szczytu NATO oskarżać resort obrony i polski rząd o prokremlowskie sympatie. Dlatego też rodzima opozycja szuka innych słabych punktów na obszarach, gdzie łatwo zmanipulować informacje mieszając fakty z półprawdami. Praktyki podobne zdarzały się, co prawda, wcześniej, ale wyraźnie przybrały na sile właśnie w ciągu ostatniego roku.
Sytuacja na wschodzie nie może nie wywoływać niepokoju, jednakże to nie ona przesądza o politycznej atmosferze panującej w dzisiejszej Europie. Sprawą kluczową jest kryzys emigracyjny, do którego doprowadziły rządy europejskiej, liberalnej lewicy i związane z nim zagrożenie terrorystyczne. Na tym właśnie froncie powinna rozegrać się polityczna batalia, która zadecyduje o przyszłości kontynentu. Czy europejscy politycy konserwatywnych opcji uzyskają w jej trakcie jakąś pomoc ze strony prezydenta Stanów Zjednoczonych, który już w pierwszych dniach urzędowania dał się poznać jako przywódca zdolny do podejmowania decyzji mocno uderzających w nielegalną emigrację i w potencjalne źródła terroryzmu? Tego nie sposób przewidzieć, skoro jedno z najważniejszych haseł nowej prezydentury przybrało postać dwóch słów: America First. Ale też można być niemalże pewnym, iż europejskie elity wspierające przeciwników dzisiejszej władzy w Polsce nie znajdą w nim sprzymierzeńca.
Autor jest emerytowanym lektorem języka polskiego w University of Michigan w Ann Arbor (gdzie w 1989 roku uzyskał tytuł doktora w dziedzinie języków i literatur słowiańskich) oraz b. wykładowcą w Saint Mary’s College w Orchard Lake. Represjonowany w czasach PRL i internowany w okresie stanu wojennego wyjechał z rodziną na emigrację w roku 1983. W latach 1995–2003 redagował rocznik akademicki „Periphery – Journal of Polish Affairs”. Od kilkunastu lat zajmuje się badaniem akt przechowywanych w archiwach IPN. Jest byłym pracownikiem Służby Kontrwywiadu Wojskowego i członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych (2007–2008). W okresie przygotowań do szczytu NATO w Warszawie współredagował na stronie internetowej MON-u dwujęzyczną zakładkę poświęconą temu wydarzeniu.