Moje polskie doświadczenia
Halina Massalska
Wielkanoc w Polsce, jak zwykle, uroczysta i tradycyjna. Pogoda nieco zawiodła, ale cały poprzedzający tydzień upłynął pod znakiem słońca i soczystej zieleni, więc niedzielne chmury nie zdołały przytłumić radosnego nastroju. Kościoły były wypełnione po brzegi. Drugi dzień świąt – poniedziałek wielkanocny; Polacy spędzają go od zawsze w świątecznej atmosferze – przed południem całymi rodzinami udają się do kościoła, potem jakiś krótki spacer, spotkania familijne i towarzyskie, trochę zabawy z dyngusem… Wydawało mi się, że wszystko jest tak samo jak za dawnych lat. Ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłam żebrzących przed kościołem – dwoje ludzi o smagłej cerze, z maluśkim dzieckiem na ręku, nieco dalej klęczący mężczyzna – proszący o pieniądze. Czynię odruch jaki mi pozostał z „detroickiego czasu”, zwykle dawałam jakieś drobne. Obserwuję ludzi, większość przechodzi nie zwracając na nich uwagi. Jaka obojętność – zamruczałam pod nosem. Jakiś człowiek usłyszawszy to, powiedział: niech im pani zaproponuje żywność albo odzież – nie wezmą. Żebractwo to szerszy temat…
Może rzeczywiście żebractwo staje się zawodem (o czym można przeczytać w internecie), a w dodatku nie jest to problem wyłącznie naszego kraju. Jednakże faktem jest, iż wielu ludzi potrzebuje pomocy i nie wolno udawać, że nie ma tematu. W pierwszy i drugi kwietniowy weekend wolontariusze Parafialnych Zespołów i Szkolnych Kół Caritas prowadzili akcję zbierania darów dla potrzebujących. Zbiórka przeprowadzona w sieci hipermarketów i sklepów samoobsługowych w Kielcach i innych miastach diecezji zakończyła się rezultatem około 5 ton żywności. Do koszy trafiały podstawowe produkty spożywcze takie jak mąka, ryż, makaron, konserwy, olej. Jak wynika z obliczeń, ilość zebranej żywności była mniejsza niż w poprzednich latach, co można wytłumaczyć zapewne wzrostem cen i rosnącymi kosztami utrzymania, ale budujące jest to, że mimo wszystko są tacy, którzy potrafią się dzielić.
Materialna strona życia jest ważna, ale przecież nie samym chlebem człowiek żyje…
Zanim rozbrzmiało radosne Alleluja, trwały przygotowania do obchodów największego święta dla każdego katolika. Wracając myślą do tych dni, wspomnę, że w naszym mieście przebiegały w atmosferze skupienia i nadziei. Symbolika Grobów Pańskich była raczej skromna, ale bardzo wymowna w swojej prostocie, po prostu przypominała o najważniejszym. W jednym z kościołów nad figurą Pana Jezusa cytat z Pieśni nad Pieśniami – „Bo jak śmierć potężna jest miłość”, w innym symbolika nawiązywała do Roku Kapłańskiego, a kolory papieskie (600 żółtych i białych róż okalających Grób Pański) przypominały o zbliżającym się wydarzeniu beatyfikacji Jana Pawła II. W bazylice katedralnej Grób Pański bardzo skromny, utrzymany w kolorze fioletu, ze słowami Chrystusa, które wypowiedział w Wielki Czwartek: „To czyńcie na moją pamiątkę”, w kościele Świętego Karola Boromeusza na Karczówce, Grób z wyrastającym żywym drzewem, symbolem życia i przesłaniem: „tam gdzie żyje człowiek tam też Bóg umiera dla niego, i zmartwychwstaje dla niego”.
I wreszcie Wielkanoc – radosna, uroczysta i tradycyjna. Śniadanie wielkanocne w gronie najbliższych, na stole święcone, baranek na trawce z rzeżuchy, życzenia, łzy wzruszenia. Resztę dopowiedzieć może każdy z własnych doświadczeń, bo przecież ta tradycja wędruje z Polakami na wszystkie krańca świata.
Każdego dnia zdarza mi się spotkać jakąś dawno nie widzianą osobę, a to w bibliotece, a to na zakupach, czy na spacerze. Są to serdeczne powitania, wymiana telefonów z obietnicą „do następnego razu”. Faktycznie, telefon dzwoni, są wizyty i rewizyty, aż zaczyna czasu brakować. Chyba mam szczęście, bo moi znajomi są uśmiechnięci, skorzy do żartów, narzekają nie więcej niż ludzie za oceanem. Podczas spotkań towarzyskich rozmawia się o wszystkim – o polityce, ekonomii, malwersacjach, brakiem pieniędzy, o problemach z pracą, o nowych ziółkach i pigułkach najlepszych na każdą chorobę. Niby tak samo, ale jednak inaczej, różnica polega chyba na tym, że jako antidotum na stres częściej stosuje się tu dobre „kawały” aniżeli pastylki. Tak czy inaczej, zastanawiających się nad powrotem do Polski nie będę straszyć ponuractwem Polaków, wręcz przeciwnie; na uśmiech i otwarte ramiona reakcja tubylców jest wprost proporcjonalna.
Ostatnio zastanawiałam się jak rozwiązać problem wydatków związanych z eksploatacją samochodu i wypróbowałam miejską komunikację. W Kielcach jest super! W każdą stronę autobusem dojedziesz, na przystankach (zadaszonych) rozkłady jazdy rzeczywiste, wcale nie na niby. Nie mam jeszcze legitymacji emeryta, więc zakupiłam bilet za 2 zł. W ciągu jednej godziny od skasowania mogę przesiadać się na różne linie autobusowe, byle po upływie tego czasu wysiąść na jakimś przystanku. No to sobie popatrzyłam na coraz to piękniejące miasto.
Nie mogę się oprzeć pokusie opowiedzenia o spotkaniu, nigdy wcześniej nie planowanym i dlatego tak niezwykłym. Na początek troszkę historii. W początkach mojej nauczycielskiej kariery otrzymałam wychowawstwo klasy, która właściwie dopiero się tworzyła (złośliwi powiadali, że powstała na życzenie „wpływowych rodziców”). Uczniowie mieli po 17 i więcej lat oraz pewien bagaż doświadczeń. Po zaliczeniu drugiej klasy liceum ogólnokształcącego zdecydowali się zmienić szkołę (z różnych powodów) i skorzystali z oferty zespołu szkół ekonomicznych, gdzie dosłownie na początku września, otwarto klasę trzyletniego liceum ekonomicznego. Tak to się zaczęło… Nie było łatwo, czasami zdarzały się problemy bardzo trudne; do dziś się zastanawiam jak to możliwe, że udawało się je rozwiązywać wewnątrz klasy, bez udziału osób z zewnątrz. Może to właśnie było najtrwalszym budulcem wzajemnego zaufania i więzów, które jak się okazuje nie wygasły. Mijały lata, moich uczniów z „pierwszej” klasy spotykałam czasami, z kilkoma osobami utrzymywałam kontakty telefoniczne. Kiedy obchodzili 25lecie ukończenia szkoły, ja byłam już w USA; oglądałam spotkanie jedynie na taśmie filmowej. Docierały do mnie też przykre wieści – odszedł śp. Andrzej N. (muzyk, dusza towarzystwa), za niedługo śp. Ania W. (kiedyś sprinterka). Rozpadło się kilka małżeństw… Mijały lata. Przypadek sprawił, że Krzysztof T. dowiedział się o moim powrocie do Polski. Rozesłał wieści i po dwóch tygodniach odbyło się nasze spotkanie, prawie w komplecie. Od ukończenia szkoły minęło prawie 35 lat. Czy po takim czasie może jeszcze coś ludzi łączyć? Rozmowy trwały do późnych godzin nocnych… W zdecydowanej większości osiągnęli dobrą pozycję materialną dzięki pracy za granicą, w krajach europejskich. Ich dzieci w 90% ukończyły (lub kontynuują) studia wyższe, kilkoro z nich już pracuje w swoim zawodzie w Austrii, Szwecji, Anglii i Niemczech, inni są w Polsce, w różnych miastach w zależności gdzie znaleźli pracę.
Zastanawiałam się i pytałam, czy interesuje ich polityka kraju, jak widzą obecną rzeczywistość… Opinie bardzo ciekawe, ale też różne. Zgoda panowała co do tego, że bez wejścia do unii europejskiej nigdy Polska nie byłaby taką jaka jest, a szczególnie ważne było otwarcie granic. Ludzie wyjeżdżali, napatrzyli się jak można żyć, wracali z pieniędzmi i pozytywnymi doświadczeniami. Polityka? Tyle o ile, bez licytowania się kto bardziej „święty”. Trzeba postawić na samorządy, ważny jest gospodarz – „pańskie oko konia tuczy”.
A co im zostało z tamtych „szalonych” lat? Nie zatracili wzajemnych kontaktów. Nawet jeśli nie często się spotykają wiedzą o sobie i jak mówią jest między nimi takie „coś”, co nie pozwala zapomnieć.
Podczas tych długich lat wiele się zmieniło również u mnie, ale jest takie „coś”, co nie pozwala mi zapomnieć nikogo z „pierwszej moje klasy”.
Antoine de Saint-Exupéry: „Gdy szukam wspomnień, które trwały ślad pozostawiły we mnie, kiedy podsumowuję godziny, które miały dla mnie znaczenie, odnajduję nieomylnie to, czego żadne bogactwo nie zdołałoby mi zapewnić: nie można kupić przyjaźni człowieka związanego z nami na zawsze doświadczeniami życia”.