Tadeusz Witkowski
Fakty przeciw aktom
Akta bezpieki dotyczące Witolda Kieżuna należą z pewnością do grupy mocno kontrowersyjnych dokumentów, skoro ich ujawnienie wywołało tak ostre reakcje opinii publicznej. Burzę wywołaną artykułem Sławomira Cenckiewicza i Piotra Woyciechowskiego Tajemnica „Tamizy” („Do Rzeczy” Nr 39, 22–28 września 2014) mamy chyba już poza sobą, wygląda jednak na to, że rezultat sporów, do których doszło, mało kogo zadowolił. Problem sprowadza się do tego głównie, że bohater artykułu przyjął linię obrony, którą autorzy z miejsca uznali za nieweryfikowalną. Chodzi o niejawne powiązania profesora Kieżuna z Agencją Informacyjną Stanów Zjednoczonych (The United States Information Agency – USIA) i o twierdzenie, że o swoich kontaktach z SB informował na bieżąco amerykańskich kolegów, Stanleya Kosakowskiego i Roberta Senkiera.
Wypada od razu wyjaśnić, że działająca w latach 1953–1999 US Information Agency nie była agencją wywiadowczą. Zadania, jakie jej powierzono, ograniczały się do promowania za granicą wiedzy o Stanach Zjednoczonych i dostarczania instytucjom rządowym wiadomości pomocnych przy podejmowaniu decyzji politycznych w kontaktach z przedstawicielami odmiennych kultur.
Tak czy inaczej, broniąc swojej wersji wydarzeń profesor nie stoi (jak mogłoby się wydawać) na straconej pozycji. Z tego co mi wiadomo, może on skorzystać z prawa Freedom of Information Act (FOIA) i zwrócić się do Departamentu Sprawiedliwości USA o udostępnienie dotyczących go dokumentów, bowiem formularz składanych podań (Form G-639) uwzględnia m.in. prośby osób, które nie posiadają amerykańskiego obywatelstwa ani prawa stałego pobytu w Stanach Zjednoczonych (punkt – I am not a U.S. citizen/Lawful Permanent Resident and I am requesting my own records). Tylko że nie ma gwarancji, iż wszystko, co takich petentów dotyczy, może być dziś ujawnione i, nawet jeśli brak jest przeciwwskazań, procedura udostępniania dokumentów może trwać miesiące lub lata. Odnoszę przy tym wrażenie, iż wbrew opinii autorów stan zdrowia i formy intelektualnej dziewięćdziesięciotrzyletniego mężczyzny nie jest dobry na tyle, by sam poradził sobie z takim wyzwaniem. Studiując akta ujawnione przez tygodnik „Do Rzeczy” i materiały, które znalazły się na poświęconej profesorowi stronie internetowej tudzież uważnie śledząc całą związaną z jego sprawą debatę doszedłem do wniosku, że pamięć zawodzi go nawet tam, gdzie fakty zdają się przemawiać na jego korzyść.
Skłonny jestem przeto zgodzić się, że przy dzisiejszym stanie wiedzy nie ma szans na weryfikację wszystkich detali amerykańskiego wątku biografii profesora Kieżuna, liczba negatywnych scenariuszy, które trzeba by wykluczyć, jest jednak na tyle duża, iż bez większego ryzyka można przyjąć (oczywiście w granicach rozsądku), że to, o czym profesor próbuje przekonać opinię publiczną, myląc czasami fakty i daty, zasługuje na kredyt wiarygodności i gruntowną analizę kontekstu niektórych wydarzeń sprzed trzydziestu paru lat. Stąd też poniższe uwagi.
Słowo o debacie
W historiografii zajmującej się II wojną światową (zarówno polskiej jak i amerykańskiej) funkcjonuje prosta ale jakże użyteczna klasyfikacja postaw obywateli państw okupowanych przez hitlerowskie Niemcy i Związek Sowiecki wobec władz okupacyjnych. Rozróżnienie pojęć „kolaboracja”, „przystosowanie” i „opór”, które mam na myśli, daje się odnieść (przy wielu zastrzeżeniach) do okresu PRL przy opisie stosunku Polaków do niesuwerennej władzy. Sądzę, iż sprawa Witolda Kieżuna dobrze ilustruje perypetie, w jakie łatwo mogło popaść wielu rodaków, którzy w pierwszej połowie lat 70. dostrzegli możliwość realizowania własnych aspiracji. Pokazuje też, jak łatwo było ześlizgnąć się z przystosowania w kolaborację, gdy kogoś, kto nie zdobył się na sprzeciw, bezpieka zaczynała bezceremonialnie traktować jak „swego”. Gdyby profesor Kieżun wstąpił do PZPR, figurowałby zapewne w aktach SB jako kontakt służbowy. Jako członek sojuszniczego stronnictwa dorobił się teczki „tw”.
Medialna i internetowa debata po publikacji artykułu Cenckiewicza i Woyciechowskiego dotknęła tych spraw w niewielkim stopniu i skupiła się głównie na intencjach autorów. W drugiej części dyskusji w Klubie Ronina (7 października 2014) wypowiedziano jednak kilka ważnych zdań. Profesor Jan Żaryn przypomniał m.in., że nie każda współpraca z SB była donosicielstwem. Wskazał też błąd w rozumowaniu Witolda Kieżuna, który w 1973 roku, kiedy to na drodze do zrealizowania jego zawodowych ambicji stanęli przedstawiciele organizacji partyjnej, zaczął rozmawiać z „konkurencją”, tzn. Służbą Bezpieczeństwa.
System kontroli społeczeństwa w czasach realnego socjalizmu obejmował środki produkcji i zarządzania nimi, środki przekazu medialnego oraz przymusu. SB odpowiedzialna za resort przymusu specjalizowała się w zwalczaniu przeciwników systemu i promowaniu swoich ludzi w różnych sektorach. Na politykę gospodarczą władz nie miała jednak wpływu i ocena decyzji podejmowanych w tym zakresie nie wchodziła w kompetencje jej funkcjonariuszy. Notatka służbowa pułkownika Edwarda Kasperskiego nosząca datę 2 stycznia 1979 r. zaczyna się od zdania, które dobrze ilustruje stopień rzeczywistego zainteresowania resortu sprawami gospodarczymi: W dniu dzisiejszym odbyłem spotkanie z tw ps. „Tamiza” w MK „Kolorowa”. Spotkanie trwało ponad 3 godziny. Byłem zmuszony wysłuchać sporą ilość krytycznych uwag o błędnym zarządzaniu gospodarką. (IPN BU 00275/45/2, k. 436)
Gdy sprawy takie jak ta, w którą uwikłał się profesor Kieżun, rozpatrywane są w kategoriach błędu, nie w kategoriach zdrady ideałów i złej woli, łatwiej dostrzec w nich treści faustyczne. Z całą pewnością wątek faustyczny (zawarcie paktu z diabłem w pożytecznym celu) obecny jest również w teczce pracy tw „Tamiza”, w tym również na kartach odnoszących się do jego podróży za ocean w drugiej połowie lat 70. ubiegłego wieku.
Wątpliwości w sprawie „jedynkarza”
Podrozdział artykułu Cenckiewicza i Woyciechowskiego poświęcony działalności wywiadowczej profesora Kieżuna otwierają następujące oto zdania:
Od wiosny 1974 r. Witold Kieżun był wykorzystywany operacyjnie przez wywiad (Departament I MSW). W związku z jego licznymi wyjazdami do Stanów Zjednoczonych i Kanady w LK „Śródmieście” zapoznano go z pracownikami wywiadu, którzy wyznaczali mu zadania i tłumaczyli metody działania w warunkach zachodniego reżimu kontrwywiadowczego. Okresowo więc „Tamiza” przechodził „na kontakt” Departamentu I i realizował dla niego zadania na Zachodzie, rozpracowując tamtejsze środowiska naukowe i instytucje badawcze. („Do Rzeczy” Nr 39, s. 22)
Otóż akta Witolda Kieżuna mówią tylko o przyjmowaniu zleceń Wydziałów IV i VIII Departamentu I MSW (przed grudniem 1979 roku pierwszy kierował operacjami przeciwko USA, drugi zajmował się zwalczaniem dywersji ideologicznej) i o jego osobistym spotkaniu z jednym pracownikiem centrali w marcu 1974 roku. Notatki, które sporządzał po dziesięciomiesięcznym pobycie w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie w roku 1974, po wizytach w kilku amerykańskich i kanadyjskich uczelniach w latach 1977–78 i po krótkiej podróży do ośrodków akademickich Kanady i Stanów Zjednoczonych wiosną 1979 roku, zostały dostarczone oficerom Wydziału III Komendy Stołecznej MO. Trudno mówić więc o przechodzeniu na kontakt Departamentu I.
W materiałach rezydentur działających na terenie USA, z którymi miałem możność się zapoznać (około 20 tys. przewertowanych stron), nie ma śladów kontaktów Witolda Kieżuna z oficerami pod przykryciem dyplomatycznym. Nie pojawia się tam ani nazwisko profesora ani żaden pseudonim, do którego dałoby się dopasować jego dane osobowe. Może się oczywiście okazać, że znajdzie się coś w dotąd nieodtajnionej korespondencji z centralą bądź w materiałach „kanadyjskich”, ale nie można też wykluczyć, że kontakty te ograniczyły się do załatwiania spraw paszportowych, gdyż centrala wywiadu zdecydowała się skorzystać wyłącznie z pośrednictwa krajowych organów bezpieki. Skłonny byłbym dziś przyjąć tę drugą wersję z przyczyn, które wyłożę w trakcie analizy kilku wybranych dokumentów.
Niewykonane zadanie
Spośród wspomnianych podróży profesora Kieżuna za ocean najwięcej do myślenia dała mi ta najkrótsza. Przed jego wyjazdem w marcu 1979 roku podpułkownik Maj przekazał mu uzgodnione z Departamentem I zadanie. Miał między innymi zmierzać do: – zebrania informacji na temat prof. Chrypińskiego – wykładowcy uniwersytetu w Windsor, a przede wszystkim jego powiązań ze Studium Spraw Polskich w Aerborn [powinno być: w Ann Arbor] w stanie Michigan[,] – zebrania informacji na temat Studium Spraw Polskich, a w szczególności danych o osobach mających powiązania z tą placówką [i do] ustalenia danych kilku innych osób, wśród nich prof. Andrzeja Kawczaka i prof. Jerzego Wojciechowskiego [obaj związani ze Studium, choć dokument o tym milczy]. (IPN BU 00275/45/2, k. 443–44)
Po powrocie profesor Kieżun przeprosił oficera prowadzącego, że z braku czasu nie mógł należycie wywiązać się z zadania. Marginalnie wspomniał o Andrzeju Kawczaku, o sprawach Studium nie napomknął jednak ani jednym słowem. Stawia to pod znakiem zapytania jego lojalność wobec bezpieki, jako że w sporządzonym przez niego własnoręcznie kilka lat wcześniej (30 października 1973) Projekcie programu pobytu w USA (w okresie od 1 marca do 31 sierpnia 1974), którego wybrane fragmenty przepisano na maszynie i sklasyfikowano jako Doniesienie, znalazły się zdania świadczące o tym, że musiał znać człowieka, który był głównym motorem działania rzeczonej organizacji. Napisał wówczas: Chciałbym również odwiedzić mojego kolegę z czasów szkolnych prof. Andrzeja Ehrenkreutza, który jest profesorem języków [powinno być: historii] Bliskiego Wschodu (arabski) w Ann Arbor (Michigan). Sądzę, że ułatwi mi ewentualny kontakt naukowy z tym uniwersytetem. (IPN BU 00275/45/2, k. 46)
Śpieszę wyjaśnić, że w chwili, gdy profesor pisał te słowa, Północnoamerykańskie Studium Spraw Polskich nie istniało jako zarejestrowana organizacja, ale od roku 1976 w kręgach Polaków zatrudnionych na uczelniach Kanady i Stanów Zjednoczonych było o nim głośno. Co więcej, wszystko zdaje się świadczyć, że to właśnie kontakt z Andrzejem Ehrenkreutzem wpłynął na dalsze losy utytułowanego przybysza z PRL, skoro w biogramie na poświęconej mu oficjalnej stronie internetowej jest mowa o tym, że – W latach 1980–1981 wygłosił serię publicznych odczytów na temat: „Spirit of Solidarity” w 14 uniwersytetach amerykańskich i kanadyjskich, utrzymując kontakt z Centrum Spraw Polskich przy Michigan State University w Ann Arbor, kierowanym przez prof. Andrzeja Ehrenkreutza (http://www.witoldkiezun.com/).
Zdanie to zawiera nieścisłości świadczące o tym, że Witold Kieżun może nie pamiętać dziś szczegółów ważnych wydarzeń z tamtych lat, w związku z czym trudno jest pewne rzeczy zweryfikować. Zacznę więc od kilku uściśleń. Siedzibą Michigan State University nie jest Ann Arbor, lecz East Lansing (pomyłkę tę popełniają dość często osoby niewprowadzone w subtelności akademickiego nazewnictwa w Stanach Zjednoczonych). W Ann Arbor mieści się jedna z większych (zaliczanych do tzw. Big Ten) prestiżowych uczelni amerykańskich, The University of Michigan. To, czym kierował wówczas Andrzej Ehrenkreutz, miało w nazwie Studium: The North American Study Center for Polish Affairs (Północnoamerykańskie Studium Spraw Polskich). Była to niezwiązana instytucjonalnie z żadnym uniwersytetem organizacja zrzeszająca głównie przedstawicieli polonijnych środowisk akademickich Stanów Zjednoczonych i Kanady, których łączył ze sobą niepodległościowy program polityczny. To dlatego właśnie wywiad PRL tak skrupulatnie gromadził informacje o osobach powiązanych ze Studium.
Operacja „Mózg”
Geneza mojego zainteresowania esbecką dokumentacją dotyczącą tej organizacji nie ma nic wspólnego z burzliwymi sporami o charakter współpracy Witolda Kieżuna z SB. Zadecydowały o nim względy czysto personalne. Po prostu od czasu przybycia do Ann Arbor w roku 1984 współpracowałem z profesorem Ehrenkreutzem. Na początku była to współpraca nieoficjalna, później, w roku 1987, gdy profesor przechodził na emeryturę, objąłem funkcję zastępcy redaktora naczelnego kwartalnika „Studium Papers”, którym kierował wówczas Marian Krzyżowski (ps. Marek Nowak) i niedługo potem zostałem wybrany do Rady Studium. Mogłem więc niejako „od podszewki” poznać historię organizacji działającej aktywnie od 1976 roku. Na użytek niniejszego szkicu powiem tylko, że w ciągu blisko dwudziestu lat istnienia Studium zainicjowało szereg akcji na rzecz obrony praw człowieka w Polsce i podjęło wiele konkretnych interwencji, gdy media amerykańskie i kanadyjskie dawały dowód braku wiedzy z zakresu historii Europy Wschodniej. Główną formą działalności organizacji było publikowanie materiałów informacyjnych w języku angielskim, wysyłanie przygotowanych opracowań do instytucji rządowych i rozpowszechnianie ich w środowiskach akademickich tudzież wśród wpływowych przedstawicieli Polonii amerykańskiej i kanadyjskiej (Studium pozostawało organizacyjnym członkiem KPA).
Wspominam o tym w kontekście polskich sporów, jako że w latach 1980–1981, wygłaszając odczyty o „duchu Solidarności” w ośrodkach akademickich Stanów Zjednoczonych i Kanady, profesor Kieżun korzystał, jak wnoszę z lektury jego biogramu, z powiązań organizacyjnych Studium. Warto w związku z tym pamiętać, że jako obiekt zainteresowania wywiadu PRL, organizacja musiała działać pod czujnym okiem FBI. Centrala w Warszawie uznała ją za jedną z najgroźniejszych organizacji działających wówczas w Ameryce Północnej. Teczka sprawy rozpracowania obiektowego krypt. „Mózg” nr 11282 dot. Studium Spraw Polskich została zniszczona 18 stycznia 1990 r. (IPN BU 01746/4, k. 206–207), zachowały się jednak materiały rezydentur (plany pracy i sprawozdania), z których wynika, że przez wiele lat próbowano bezskutecznie dotrzeć do gremiów kierowniczych organizacji. Zachowało się również coś w materiałach kontrwywiadu, tzn. Departamentu II (IPN BU 01304/67) ale i tu uzyskane wiadomości pochodziły prawie że wyłącznie z oficjalnych publikacji. O nieoficjalnych formach działalności osób z kierownictwa Studium, jak choćby o tym, że w Ann Arbor funkcjonował w tamtych czasach zorganizowany przez Fabiana Polcyna przy współudziale Krystyny Ratke kanał przerzutu do Polski materiałów poligraficznych i literatury bezdebitowej, wywiad PRL nigdy się nie dowiedział.
O tym jak bardzo aktywnie i skutecznie działały w tamtym okresie służby amerykańskie pisałem w artykułach Arytmetyka Pionu „K” i Tajemnica Pionu „B”. Sprawa Studium opinię tę w pełni potwierdza. Przykładowo wspomnę o jednym wydarzeniu.
W 1982 roku Federalne Biuro Śledcze ostrzegło prof. Ehrenkreutza przed „agentem” wywiadu PRL, który w ramach wymiany naukowej w roku akademickim 1982/83 prowadził zajęcia językoznawcze na uniwersytecie w Ann Arbor. Po latach (kiedy IPN zaczął udostępniać akta bezpieki) okazało się, że ostrzeżenie było całkiem zasadne. Gdy współpracujący z terenowymi placówkami kontrwywiadu w Poznaniu i w Katowicach docent Janusz Arabski wyjeżdżał z kraju w latach 1979–80 i 1982–83, by prowadzić zajęcia na uczelniach amerykańskich we Fredonii w stanie Nowy Jork i w Ann Arbor (Michigan), za każdym razem przejmował go Departament I MSW. Podczas pobytu w Ann Arbor miał skoncentrować się na dwóch obiektach: Północnoamerykańskim Studium Spraw Polskich oraz Banku Informacji w Michigan University [powinno być: University of Michigan], tudzież na działaczach Solidarności przebywających w okolicach Detroit (IPN BU 01285/107, k. 38, 39 wg. oryginalnej paginacji archiwum MSW; lata 1982–83). Kiedy 2 grudnia 1982 roku dwaj funkcjonariusze FBI poprosili doc. Arabskiego o rozmowę, okazało się, że dobrze wiedzą o jego współpracy z resortem. Znali nawet hasło, jakiego użył oficer rezydentury nowojorskiej Tadeusz Awdankiewicz (ps. „Żaltis”), gdy w 1979 roku nawiązywał z nim kontakt we Fredonii.
Sądzę, że do dekonspiracji miejscowych informatorów i kontaktów operacyjnych wysyłanych z Warszawy musiało dochodzić w tamtych latach stosunkowo często, szczególnie w środowiskach osób powiązanych z „instytucjami przykrycia” rezydentury „Imperium”, t.j. z konsulatem PRL w Nowym Jorku, z tamtejszym Biurem Radcy Handlowego i z przedstawicielstwem PRL przy ONZ. Problem w tym tylko, że konsulaty nie musiały być o wszystkich wpadkach informowane. O wpadce docenta Arabskiego można dowiedzieć się zarówno z jego akt, jak i z materiałów rezydentur, jako że sam lojalnie powiadomił o wszystkim swoich wysłanników (po czym rozżalony zerwał kontakty z bezpieką). Gdy ofiarą dekonspiracji stawał się rezydent Stanów Zjednoczonych, zaczynał z reguły współpracować ze służbami amerykańskimi i działać według reguł narzuconych przez nowego mocodawcę.
Rezydentura po zawale
Dla nowojorskiej rezydentury „Imperium”, koniec lat 70. był okresem narastających trudności kadrowych. Straciła ona wtedy dwa stanowiska oficerów pod przykryciem Stałego Przedstawicielstwa PRL przy ONZ na rzecz Zarządu II Sztabu Generalnego LWP i dwa stanowiska obsadzone przez placówkowe „kontakty operacyjne” w biurach sekretariatu ONZ. W dodatku na początku 1979 roku władze Departamentu I MSW sprowadziły do kraju na czas nieokreślony dwóch oficerów zatrudnionych pod oficjalnym przykryciem w nowojorskim Biurze Radcy Handlowego, Władysława Gołąba (ps. „Kojak”) i Anatoliusza Inowolskiego (ps. „Nowicki”). Powodem była sprawa sądowa, którą amerykańska kompania Wulcan Iron Works. Inc. wytoczyła firmie Polish American Machinery Corporation. Ponieważ obaj pracownicy BRH zostali przez sąd nowojorski wezwani na świadków, centrala wywiadu wolała nie ryzykować ujawnienia w trakcie procesu dyskredytujących informacji i ostatecznie po paru miesiącach odwołała ich z placówek.
Następne dwa lata przyniosły kolejne, o wiele bardziej brzemienne w skutki wydarzenia. 9 listopada 1980 roku ze stałego przedstawicielstwa PRL przy ONZ zdezerterował szyfrant Waldemar Mazurkiewicz a w 1981 roku powrotu do kraju odmówili wicekonsul Aleksander Janowski i attaché konsularny Tadeusz Kondratowicz. Szczególnie wielkie spustoszenia (nie tylko w rezydenturze nowojorskiej) spowodowała ucieczka pierwszego z wymienionych, gdzieś po roku okazało się bowiem, że w dodatku do wymiany zdekonspirowanych oficerów centrala musi zamrozić dużą część swojej sieci agenturalnej. Dlaczego? Bo pełniący swe funkcje od kilku miesięcy nowy rezydent płk Józef Sołtysiewicz (ps. „Roan”) zorientował się w listopadzie (1981), że za kadencji jego poprzednika, pułkownika Dyonizego Glińskiego (ps. „Michan”), nie przestrzegano w sposób należyty zasad bezpieczeństwa. Dotyczyło to w szczególności mjr. Anatoliusza Inowolskiego, który wbrew wytycznym centrali, gromadził w szafie pancernej w szyfropunkcie fragmenty instrukcji i sporządzał notatki zawierające dane agentów. Wszystko to przekazał przed powrotem do Polski swemu następcy mjr. Leszkowi Dwojakowskiemu, (ps. „Radwański”), który w kilka miesięcy później (14 marca 1980 roku) zginął w katastrofie samolotowej w Warszawie. Rzecz w tym, iż zawartości szafy nie sprawdzono natychmiast po śmierci Dwojakowskiego, uznając ją za pustą i że szyfr do niej znał współpracujący ze służbami amerykańskimi Mazurkiewicz.
Tak więc FBI miało prawie całą nowojorską siatkę „na widelcu”, a że bardziej priorytetowym celem służb niż zniszczenie agentury przeciwnika jest jej przewerbowanie, można sobie wyobrazić konsekwencje.
Trudno powiedzieć, czy amerykańscy przyjaciele profesora Kieżuna informowali go o sytuacji panującej w nowojorskim konsulacie, warto jednak pamiętać, że celem jego wizyt w Stanach Zjednoczonych na przełomie lat 70. i 80. były uczelnie znajdujące się na terenie działania tamtejszej rezydentury. Gdyby zgodził się odegrać rolę „kontaktu operacyjnego”, w korespondencji rezydentury „Imperium” z centralą znalazłyby się zapewne dowody współpracy, które ostatecznie dotarłyby do FBI. Wygłaszając odczyty sponsorowane przez Północnoamerykańskie Studium Spraw Polskich musiał z całą pewnością pozostawać po „nadzorem” Biura. Myślę, że został dobrze sprawdzony. Najwidoczniej nic kompromitującego nie znaleziono.
Generalnie rzecz biorąc, wiedza specjalizującego się w zarządzaniu wybitnego znawcy problemów gospodarczych PRL w znacznie większym stopniu mogła okazać się przydatna służbom amerykańskim niż wywiadowi PRL. Czy jakiś formalny kontakt nawiązała z nim Centralna Agencja Wywiadowcza? Tego nie da się w oparciu o dostępne dziś materiały stwierdzić, trudno jednak wyobrazić sobie, że do jego wyjazdu do Burundi w ramach misji ONZ doszło poza kontrolą służb amerykańskich, skoro pracę tam załatwił sobie w Stanach Zjednoczonych, a rola peerelowskiego MSZ sprowadzała się tylko do wypełnienia oficjalnych formalności, o czym świadczą choćby daty i treść dokumentów z kartoteki OCK (IPN BU 01918/564/J).
Moralistyczne egzorcyzmy
Nie podważam intencji przyświecających autorom artykułu Tajemnica „Tamizy”, mam jednak poważny problem z ich wykładnią, dlatego też nie dziwię się reakcji Agnieszki Romaszewskiej i Rocha Baranowskiego tudzież innych blogerów, którzy dostrzegli pęknięcie między deklarowaną empatią wobec bohatera szkicu, a dyskredytującą go retoryką i podsuwaniem czytelnikom gotowej interpretacji faktów. Nie zaskoczyły mnie również niewybredne komentarze tych, którzy zauważyli, iż profesor Kieżun został przedstawiony tak, jakby specjalizował się w dostarczaniu doniesień na przeciwników pochodzenia żydowskiego.
W odpowiedzi na liczne (nie zawsze merytoryczne) zarzuty redakcja „Do Rzeczy” sięgnęła po fotokopie dokumentów z lat 1975–76 ilustrujących stosunek profesora do ówczesnej „polityki narodowościowej” PZPR i opublikowała tekst, w którym Sławomir Cenckiewicz i Piotr Woyciechowski piszą wprost o jego hołdowaniu ideologii Mieczysława Moczara z czasów pamiętnej kampanii oczyszczania PRL-owskiej administracji z Żydów. W poincie tego artykułu znalazły się m.in. takie zdania: Sprawa prof. Kieżuna to jedna z odsłon rywalizacji „Chamów” z „Żydami”, sprawa pułapki zastawionej na szczerych patriotów przez reżyserów z KGB i GRU. Niedostrzeganie tych konotacji prowadzi do nierozumienia źródeł motywacji różniących środowisko „Do Rzeczy” i „W Sieci” z jednej strony a TVN i „Gazety Wyborczej” z drugiej. Oto miara pomieszania pojęć i wmawiania fałszywych inspiracji. Nie dajmy się uwikłać w fałszywy spór jako nieświadomi pogrobowcy „Chamów” i „Żydów”. Czas na uwolnienie Polski od tego stereotypowego konfliktu. („Do Rzeczy” Nr 40, 29 września–5 października 2014, s. 64)
Muszę przyznać, że w tym miejscu nie nadążam za biegiem myśli moich kolegów. Nie dlatego iżbym nie skojarzył ich uwag ze słynnym artykułem Witolda Jedlickiego Chamy i Żydy i z książką Klub Krzywego Koła (Paryż, 1963). Idzie o to, że konfliktów polsko-żydowskich nie wymyśliło ani KGB ani GRU. Korzenie ich najnowszej historii sięgają końca XVIII w. i pierwszych lat po rozbiorach Polski (wątpiącym polecam utwór z gatunku antyutopii Rok 3333 czyli sen niesłychany pióra Juliana Ursyna Niemcewicza [1758–1841]). Przez ponad 200 lat bywało różnie, raz lepiej (jak przed wybuchem powstania styczniowego), innym razem gorzej (jak po przesiedleniu „Litwaków” na ziemie Kongresówki). Rzecz w tym, iż konflikty te odcisnęły trwałe piętno w polskiej kulturze i w polityce zarówno w kraju, jak i na emigracji. To wokół nich ogniskowała się w dużym stopniu myśl prominentnych przedstawicieli nurtów politycznych kojarzonych z nazwiskami Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego. Pisanie o rywalizacji „Chamów” z „Żydami” w kontekście dzisiejszych sporów i o pułapce zastawionej przez służby sowieckie na polskich patriotów, którzy kontynuują politykę obozu narodowego, trąci po prostu demagogią.
Jestem przekonany, że autorzy zdają sobie sprawę, jak konfliktogenny jest ów temat. Choćby dlatego należało podjąć go z większą ostrożnością. Tym bardziej, że w latach 1980–1981 „narodowiec Kieżun” de facto nie współpracował z ludźmi Moczara, tylko z przedstawicielem „obozu piłsudczykowskiego”, synem senatora RP Stefana Ehrenkreutza (zamordowanego przez Sowietów rektora Uniwersytetu Stefana Batorego) i pasierbem premiera RP Janusza Jędrzejewicza. Na liście popieranych przez Andrzeja Ehrenkreutza nurtów opozycji antykomunistycznej znalazł się w pierwszej kolejności KOR, ale starczyło również miejsca dla ROPCiO, KPN i innych, mniej znanych ugrupowań. Takie były czasy i tego wymagała polska racja stanu. A że znalazło się również miejsce dla szkolnego kolegi profesora, zwolennika Stronnictwa Narodowego, który wcześniej nie dał się poznać jako przeciwnik realnego socjalizmu i potrafił się w nim urządzić, niech pozostanie to (do czasu) sprawą z gatunku szkolnych sentymentów.
I ostatnia uwaga. Stereotypowe konflikty nie rodzą się w próżni. Są wyrazem prawdy ludzkich uczuć, które z reguły mają zakotwiczenie w faktach. Problem sprowadza się do tego, że ktoś, kto powiela stereotypy, w sposób nierozumny i nieuprawniony fakty generalizuje. Politycy często grają na ludzkich uczuciach nie zważając na skutki uboczne. Niezależni publicyści nie muszą i nie powinni tego robić. A co się tyczy partyjnych „Chamów” i „Żydów” – ich miejsce jest na śmietniku historii. Zostawmy ich tam, bo tylko na to zasłużyli.
Artykuł ukazał się w 48 numerze tygodnika w „W Sieci” z 24–30 listopada 2014 r. Autor jest publicystą, emerytowanym lektorem języka polskiego w University of Michigan (Ann Arbor) i wykładowcą w Saint Mary’s College w Orchard Lake, badaczem akt przechowywanych w archiwach IPN, byłym pracownikiem Służby Kontrwywiadu Wojskowego i członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych. Represjonowany w czasach PRL i internowany w okresie stanu wojennego wyjechał z rodziną na emigrację w roku 1983.