Oczywiście, że będzie o wakacjach. Wprawdzie dla wielu z nas ten piękny czas już minął, wielu kończy swojej urlopowe wojaże, a niektórzy na ten luksus nie mogli sobie nawet na chwilę pozwolić. Ale letnie miesiące sprzyjają refleksji nad tym, jak Pan Bóg, jako Pan Czasu i Wieczności, obdarowuje człowieka na rożne sposoby, dając możliwość pracy i wypoczynku, choćby krótkiego, choćby tylko lekkiego zwolnienia obrotów z biegu całego roku…
Przydarzyło mi się coś, o czym pół roku temu chyba nawet bym nie marzył. A właściwie, czytając co-nieco o amerykańskich klimatach, bardzo nieśmiało rysowałem sobie trasę podroży, która wyznacza w jakiejś części przestrzeń i historię tego kraju. Legendarna Route 66, Mother Road, Main Street of America, jak ją jeszcze do dziś nazywają. Zresztą może coraz częściej, bo pomysły na jej rewitalizacje i coraz lepsze zagospodarowanie pod kątem turystów pojawiają się w wielu miejscach jak przysłowiowe grzyby po deszczu. A ja na dodatek jeszcze… motorem…
Zacznę od tego, że siedzę wieczorem w jakimś obskurnym moteliku, już prawie na zachodnim wybrzeżu, i spoglądam wstecz. Dotarłem tu maszyną, której wypożyczenie na całe lato niespodziewanie zaproponowała mi pewna dobra dusza. Słucham płyty All the Roadrunning, która idealnie pasuje do tych klimatów i uświadamiam sobie, że znam te płytę i mogę się nią cieszyć dzięki innej dobrej duszy. (Nawiasem mówiąc niezrównany Mark Knopfler, znany pewnie wielu z Dire Straits, i przeurocza Emmylou Harris tak dojrzale i mądrze śpiewają, że polecam każdemu choćby posmakowanie…)
W życiu nie myślałem, że będą to tak inne wakacje, tak inna podroż od dotychczasowych. Odmienność środka lokomocji sprawia, że człowiek odkrywa zupełnie nowy świat, a właściwie ten stary – na nowo. Przesiadając się ze skorupy auta na rumaka nagle czuję, że jestem o wiele bliżej tego świata, przyrody i ludzi.
Weźmy choćby zapachy. Jadąc samochodem prawie ich nie czujemy, gdzieś tam śladowo zaledwie nam towarzyszą. Tymczasem tutaj dopadają człowieka z niezwykłą intensywnością i… cieszą! Przejeżdżam w pobliżu restauracji i wiem, czy chciałbym się tu zatrzymać, czy nie. Smakowite dymy gdzieś spoza domów przypominają, że Amerykanie to jeden z najbardziej chyba rozgrillowanych narodów pod słońcem. Ziemia po deszczu pachnie jak przedsionek nieba, choć czasem można tez wyczuć zapach małej tragedii, jakiegoś przejechanego stworzenia, zresztą na długo zanim człowiek się do niego zbliży…
Cała natura oszałamia o wiele bardziej. Czuję sie bezbronny jak dziecko wjeżdżając na pustynie Nevady, obezwładniony potęgą gór, zachwycony dzikością lasów. I… uzależniony, podporządkowany stokrotnie bardziej niż w jakiejkolwiek innej sytuacji. Dotkliwe zimno porannej jazdy na wyższych partiach drogi, a zaraz potem nokautujący upał na patelni pustyni, uniemożliwiający wręcz dalszą jazdę. Krople deszczu wwiercają się w skórę, nie da się ich zignorować; trzeba się przebierać, chować, albo po prostu już na dziś dać sobie spokój…
I wreszcie ludzie. Też bardziej bliscy, częściej zagadują, zaczepiają, a nawet zwierzają się i otwierają. Starszy pan w Visitor’s Center gdzieś w Missouri od razu opowiada o wszystkich okolicznych tajemnicach i skarbach Drogi, ale w końcu dostrzegam łezkę w jego wyblakłych niebieskich oczach. Całe życie wybierałem się motorem w tę drogę, mówi, planowałem, układałem wszystko i tak mi zeszło do dziś. A dziś już wiem, że nie dam rady. Smutno się zrobiło, ale obiecałem mu, że jeśli kiedyś będę tędy wracał, to mu wszystko opowiem z pierwszej reki, a trochę pojadę jakby w jego imieniu…
Uświadamiam sobie fakt, o którym już kiedyś tu rozmawialiśmy: marzenia trzeba mieć, ale też w miarę możliwości próbować je spełniać. Zwłaszcza, jeśli sprzyjają okoliczności, ludzie, czas. Dzisiejszy psalm z brewiarza: Byłem dzieckiem i jestem już starcem. Jaka prawda, jak szybko sobie uświadamiamy, że niewiele czasu. Mamy pomiędzy.
Dzięki Panu Bogu, że jest łaskawy i daje nam czasem drogę, w której tyle ważnych rzeczy można znaleźć… Odnaleźć może? Po to chyba między innymi jest czas wakacji…